Archive for July, 2008

don’t wait for me, i’ll wait for you

Thursday, July 31st, 2008

Trochę się zasiedziałem w Bangkoku, a wygląda na to, że jeszcze trochę tu pobędę. Nie bez przygód złożyłem wniosek o wizę chińską. Ze względu na olipiadę trzeba mieć zabookowany round trip i hotele. Naganiacze obiecali wyrobić odpowiednie papiery, zaś pani w okienku sama zasugerowała wizytę w kafejce internetowej. No to w 4 minut odpowiednie papiery były wydrukowane. Lekcja – czasem wystarczy przynieść jakikolwiek papier, a w formularzu wpisać cokolwiek. Wiza ma być na poniedziałek. Mam nadzieję, że szwindel nie zostanie wykryty i że nie dostanę bana na Chiny.

No to tkwię w Bangkoku w hotelu w pokoju za 4 euraski. Zwiedzam atrakcje (one thing a day), dużo, dużo łażę z muzyką na uszach. Unikam tuk tuków, bo po pierwsze zawsze chcą cię przyciąć, a po drugie wolę zaglądać w zakamarki, robić fotki, oglądać, dziwić się, wąchać, a po trzecie za zaoszczędzoną kaskę mogę dać sobie wieczorem wymasować obolałe mięśnie.

Powoli wpadam w rytm, przestawiam się na lokalny czas, powoli mija bezsenność, a organizm wypracowuje optymalne pory posiłków.

A wieczorami kończę z laptopem w restauracji przed hotelem i przy zimnym piwku obrabiam fotki, piszę bzdurki, słucham muzyczki. Relaks, ale tak miało być. Nic na siłę, powoli, nigdzie się nie spieszymy. Nie istnieją terminy, ani nawet dni tygodnia. Jak nadejdzie czas, to się spakuję i pojadę. Jeszcze zdążę i na północ do słoni i na południe do plaż i zachodów słońca.

i will bring you stories

Tuesday, July 29th, 2008

Bangkok to nocne szybkie jazdy tuk tukami, zblazowani biali backepackersi na Khao San Road, kierowcy taksówek chcący zabrać Cię na bum-bum i ping-pong, hotelowy pokój, gdzie wiatrak mieli bez końca to samo gorące powietrze i pojebane koguty, które pieją przez całą noc. Przez trzy dni dostałem lekcję jak poruszać się po tym mieście, kupować street-food, korzystać z tajskich masaży i nie kupować drinków dziewczynkom w klubach go-go. Łagodna gangsterka – bo podróżuje się tu łatwo, na każdym rogu znajdziesz 7-eleven, a wszystkie ewentualne kultrowe zgrzyty neutralizują wszechobecne tutaj uśmiechy (kryjące zakłopotanie). Jednak wiem, że nie wytrzymam tu długo, potrzebuję zostawianych w tyle kilometrów, zmieniającego się za oknem krajobrazu, przesiadek na niewiadomych dworcach i wciąż nowych współpasażerów.

Po 3 dniach z Jackiem, rozpoczyna się moja samotna (przynajmniej przez miesiąc) podróż. Stay tuned – będą historie, dramaty, śmiech i łzy, tęsknota, uczucia, emocje, smaki, zapachy, kolory i niepokorne myśli.

Nico

Friday, July 25th, 2008

Nico – born in Kazakhstan, living in Germany for 5 years.
Favourite music: techno/electro.
Beliefs: good karma/bad karma.
His way of living: music festivals animal.
One of his dreams: to organize a music festival for 1.000.000 people.

One of my drivers during hitch-hiking from Poland to Frankfurt.

This post is a part of my miniproject “dreamers“.

słoneczny

Friday, July 25th, 2008

Frankfurt nad Niemnem

Friday, July 25th, 2008

Dojechałem do Frankfurtu, ba nawet do Kelsterbach gdzie mam nocleg u Jacka. A wszystko w mniej niż 18h (z Gdyni). Z ciekawszych stopów – gościu który jeździ od festiwalu do festiwalu (techno i elektro) i tam zbiera puszki i butelki i z tego i tym żyje, no może jeszcze medytacją i karmą. I szalony czeski kierowca ciężarówki, który magnesem wyłączył tachometr i gnał ciężarówką z naczepą nawet 130 kmh, zmienił trasę i podwiózł mnie pod sam dom Jacka (przy okazji jeszcze się pomylił ze skrętem i ciężarówką podjechał pod terminal lotniska). Dobry początek podróży.

Tęskno wciąż, miłe smsy z nóg zwalają.

to nie tak miało być

Wednesday, July 23rd, 2008

Zarys planu jest taki – jutro 6:41 do Szczecina i siup stopem przez Niemcy. 1,5 dnia powinno wystarczyć, żeby dotrzeć ze Szczecina do Frankfurtu. Duży element losowości. I pewnie sen pod chmurką (z wilkami). A w piątek wieczorem siup do Bangkoku (jeśli starczy dla nas miejsca w samolocie).

Jeszcze nigdy nie smuciłem się tak bardzo, że wyjeżdżam. Co ma być to będzie.

Aha, a w Słonecznym z Warszawy do Gdyni znowu jechałem z Panem Witkiem z Atlantydy. Tym razem nie rozmawialiśmy dużo. Na jakieś skrawkach papieru coś zawzięcie pisał. Potem przyznał się, że tak oto powstały pierwsze rozdziały książki o sobie. A ja sobie myślałem, kto jest większym wariatem – on czy ja.

ja będę miał na imię ptak na ciebie będą wołać sarna

Tuesday, July 22nd, 2008

na pytanie o czym marzysz odpowiadam milczeniem
marzenia niewypowiedziane
zbyt szalone by mówić o nich głośno
zbyt naiwne by w nie uwierzyć
tak po prostu
nawet gdy się spełniają
być tu i teraz

the things i feel when you smile they take away my words

Monday, July 21st, 2008

“pójdziemy przed siebie nie oglądając się za siebie”

no time to waste

Friday, July 18th, 2008

Co noc wypełniamy ten dom muzyką, światłem, zapachem, szampanem i śmiechem. Codziennie na tarasie goście, rozmowy, żarty i dyskusje. Pozytywna energia rozlewa się na każdego kto wejdzie w krąg. No może poza Adasiem – pingwinem-praktykantem z Deloitta, który zaczyna dyskusje o niczym i prawi morały głosem niedopuszczającym sprzeciwu ani dyskusji. Ale wtedy inni milkną koncentrując się na zapachu ogrodu, grającej w domu muzyce, mrugającym w oddali neonie. Na szczęście jest jeszcze Wojtek – sąsiad, który w dyskusjach żegluje po tematach odległych wszystkim, ale dziwnych i ciekawych.

Był też koncert Manu Chao we Wrocławiu, od którego tak naprawdę fajniejsza była podróż na niego z Warszawy przez Poznań. Piwka, nowi ludzie i pociągowe klimaty.

A w ogóle to jest szalenie, intensywnie, cudownie, pięknie, wyjątkowo. Kumulacja szczęścia.

sing something good to me

Friday, July 18th, 2008

Jest czas zabijania i jest czas zbierania health’ów.

po śladach twoich stóp kroczy moich szpiegów stu

Wednesday, July 9th, 2008

Bardzo, bardzo prawdopodobne, że mam towarzysza podróży. Jednego z najlepszych jakich mogę sobie wyobrazić. Dołączy po miesiącu. A kto? – tajemnica.

a tymczasem

Tuesday, July 8th, 2008

Zasiedziałem się w Warszawie. Leniwie mijają dni. A tymczasem w domu na Jesionowej rude miewam sny.

i’m going where i’m going you are where you are

Thursday, July 3rd, 2008

Wstępny plan: Bangkok 24 lipca. Nie do końca to ja wybieram kierunek. Po prostu może polecę przy okazji z kolegą, który się tam wybiera płacąc grosze za bilety. 3 tygodnie, powinno wystarczyć, żeby pozałatwiać wszystkie sprawy. Np. kupić plecak, skonsultować się odnośnie antymalaryków, przygotować się do pitów. Ale w końcu pojawił się jakiś horyzont czasowy, do którego muszę wszystko pozałatwiać.

A teraz leniwie mijają mi dni w Warszawie. Na Jesionowej w pokoju Stefana, który wyjechał na wakacje. Taras, słońce, zakupy, spanie muzyka. Wakacje w końcu. :-) I jeszcze miła niespodzianka w kuchni rano, naleśnik (taki do jedzenia, nie mylić z osobnikiem z Gdyni), masło orzechowe i marmolada pozostawione tam dla mnie przez wspaniałą rudowłosą współlokatorkę w celach konsumpcyjno-śniadaniowych. Super dziewczę, otwarte na ludzi, wczoraj spontanicznie zorganizowaliśmy imprezę na tarasie na którą zaprosiliśmy sąsiadów. Miło.

Zrobiłem trochę fotek nowym aparatem. Na początku dziwnie leżał w dłoni. Obco. Brak przyzwyczajenia, zmiana opcji wymaga chwili zastanowienia “jak to się robi”. Ale powoli czuję to. A zdjęć jeszcze nie widziałem w komputrze, bo mój stary notebook by się udławił.

Widziałem się z Sylwią (“szefową z ACN”). Z Igorem, jej synkiem, byliśmy na spacerku. I should get one of those. ;-)

671

Thursday, July 3rd, 2008

Czas z ucznia stać się mistrzem, z biernego obserwatora czynnym uczestnikiem. Uwierzyć, że te miejsca i te chwile stają się tam właśnie dla mnie. I być tam.

czy to ważne?

Thursday, July 3rd, 2008

kupiłem KOMPAS.

czy to ważne?

Thursday, July 3rd, 2008

dyliżans kursuje raz na dwa lata. dopuszczalne spóźnienie 3 miesiące.

a najlepsze jest to

Tuesday, July 1st, 2008

że budząc się nie myślę co muszę dzisiaj zrobić
tylko co mogę