Archive for May, 2010

now what?

Sunday, May 23rd, 2010

now what?

do celu jechałem po bandzie, czasem myślę, że przegiąłem lub że powinienem bardziej

Saturday, May 22nd, 2010

Wybraliśmy się wczoraj na koncert do El Alto. Ponieważ w dolinie, którą zajmuje La Paz kończy się miejsce, to miasto wylało się na otaczający płaskowyż i to jest właśnie El Alto. Miejsce o złej reputacji (lepiej przeciskając się przez tłum w kieszeniach ściskaj portfel i telefon). Masa ludzi. Wielkie targowisko.

Koncert poświęcony był pamięci prekursora boliwijskiego hip-hopu, Abrahamowi Bojórquez (ze składu Ukamau y ke). To on jako jeden z pierwszych zaczął śpiewać i nagrywać boliwijski rap po hiszpańsku i w języku aymara. Niestety zginął z winy pijanego kierowcy minibusu…

Koncert odbywał się na ulicy i był pełen niespodzianek. Oprócz hip hop’owców wystąpili bębniarze, punkowcy, kolesie z fujarkami oraz cholity kręcące spódnicami. Kulturalny koncert był. Temperatura wynosiła kilka stopni, siąpił trochę deszczyk, płonęły metalowe beczki. W pewnym momencie koncert został wstrzymany, i między ludźmi zaczął się przeciskać autobus w celu zaparkowania w bramie tuż przy scenie.

A jak wyglądają i śpiewają hip hopowcy na 4000 m n.p.m.? Oto śpiewająca w Aymara grupa WAYNA RAP:

A oto i sam Abraham Bojórquez (i Ukamau y ke) śpiewający (tym razem po hiszpańsku) o złowrogiej sile telewizji:

twoje oczy lubią mnie (i to mnie zgubi)

Sunday, May 16th, 2010


[zdjęcie: Pucallpa, Perú, Amazonia – wrzesień’2009]

[La Paz, Bolivia]

Idąc ulicą w centrum La Paz mijam parkę turystów. Polarki, shorty, sandałki. Pochyleni nad przewodnikiem czegoś szukają. Mijając słyszę polski. Mijam, zatrzymuję się niżej, no dobra wracam. Może jakoś im pomogę. “Bo nam nie podoba się La Paz. W ogóle obrzydliwe miasto. Bo my to autostopem bardziej.” No tak, nie pierwszy raz słyszę takie rzeczy. Że to najbrzydsza stolica Ameryki Południowej…

A ja mieszkam w tym mieście z wyboru. Czemu? Musiałbyś przejechać ze mną pół kontynentu, żeby to zrozumieć. I wtedy trafić ze mną do Boliwii. I widzieć co się działo. Spędzić miesiąc w Sucre z Filipem, Pasikonikiem, Luisem, Linselem… Tańczyć z dziećmi tango na zboczach Cerro Rico w Potosi. Na pace ciężarówki pojechać w zimnie, kurzu i wśród zapierających dech widoków do Uyuni. I zostać na 2 tygodnie w tym zakurzonym miasteczku, z którego turyści uciekają zaraz po odbębnieniu 3-dniowej wycieczki po Salarze Uyuni. Przeżyć tam burzę piaskową. I po tym wszystkim trafić do La Paz. Po prostu Boliwia przygarnęła mnie, uwiodła… I zdałem sobie sprawę, że to tu mógłbym…

Bo tu chodzi o szukanie swojego własnego balansu. Bo przecież mogłem… mogłem jechać dalej. Polecieć do Nowej Zelandii i tam zarabiać pieniądze na dalszą podróż. Mogłem wrócić do Warszawy… Ale nie. Może, ale jeszcze nie… Ciągłe przemyślonka. Jak, dokąd, po co… I zazwyczaj mi dobrze tu. Na pytanie ile jeszcze tu zostanę odpowiadam “nie wiem, może ze 2 lata”. Bo na razie nie myślę o wyjechaniu stąd. A tym bardziej nie wiem dokąd.

Mimo, że pracuję za 1/5 tego co zarabiałem w Europie, bez większej satysfakcji z wykonywanej pracy, z szefem, który średnio raz na dwa tygodnie okazuje się być chujem, to jednak wciąż tu mam swój balans. Uciekamy na weekend gdzieś za miasto. I tam zaciągam zapachem natury, wystawiam twarz na słońce albo wiatr, zachwycam się kolorem jej skóry. Celebracja wspólnie gotowanych posiłków. Świat oswojony, jednak wciąż nowy, wciąż zaskakujący, wciąż przygarniający mnie do siebie.

La Paz. Dolina wypełniona ceglanymi, nieotynkowanymi domami. Jedno wielkie targowisko. Mało tlenu w powietrzu. Spaliny. Brak zorganizowanego transportu publicznego. Tu nie masz przystanków. Taksówki, o których mówią, że grabią i porywają. Piekło dla turysty. Ba, nawet dalekobieżne busy odjeżdżają z różnych części miasta. Nie dziwię się, że La Paz w pierwszym kontakcie odpycha. Chaos. Mało zieleni. Spaliny. Trzeba się przyzwyczaić. Trzeba czasu, żeby zacząć to ogarniać.

Dziwię się ludziom, którzy potrafią zaplanować podróż. Niektórzy tego potrzebują. Daty, bilety, tu musimy być, tu musimy dojechać. Dookoła świata w pół roku, rok, dwa lata. A i jeszcze to chcę zobaczyć. Ja nie potrafię. Bo dla mnie to nie jest podróż dookoła świata. To “Operacja Życie”. To szukanie siebie. To próba poukładania sobie w głowie wszystkiego co nazbierało mi się przez 29 lat.

Schowałem się tutaj. Odciąłem jakoś od świata. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. Nie chcę żyć tym czym inni. Chcę być Polakiem w La Paz. Najbrzydszej stolicy Ameryki Południowej.

dangers are double, pleasures are few

Friday, May 14th, 2010

cholita z browarem 2

Zarobiony jestem, więc tymczasem “Cholita z browarem 2”.

wieje piaskiem od strony wroga i zamyka się serce ziemi

Friday, May 7th, 2010

Mieszałem sobie jedną ręką leniwe pierogi w drugiej trzymając piwko. Nagle zawirował mi świat. Łoooo łooooooo… powiedziałem, czując, że coś dziwnego dzieje się z moim ciałem… Myślałem, że to piwko, że mdleję. Usiadłem więc na podłodze. Ale koło mnie Gabicha też usiadła i przerażona wyszeptała “mi amor…”. I wtedy zrozumiałem, że to nie mi w głowie się buja, lecz budynkiem buja. Może przez 20 sekund. Na ostatnim 17 piętrze mieliśmy całkiem niezłą jazdę. Ona panika. Po schodach w klapkach 17 pięter na dół na wszelki wypadek zeszliśmy. Zeszły może jeszcze ze 2 rodziny w szlafrokach z dziećmi na rękach (prawie noc była). Z tego wszystkiego aż kluchy zostawiliśmy na gazie. Ja żałowałem, że puchy nie zabrałem, a najlepiej nowej nie sięgnąłem z lodówki. Posiedzieliśmy sobie na schodkach przed blokiem, przyszła Marianne, która nic nie czuła, ale się wystraszyła, jak jej powiedzieliśmy. Posiedzieliśmy z 15 minut. No to co, wracamy, bo się kluchy wygotują. Po schodach na wszelki wypadek. Ale na piątym wsiedliśmy w windę. Takie było pierwsze moje trzęsienie ziemi.

Plota na mieście mówi, że to ci lepsi Amerykanie testują swoją broń nową, by zaszkodzić naszemu silnemu, boliwijskiemu socjalizmowi. A ja nie wiem komu i w co mam wierzyć. A leniwe mi nie wyszły.

u mnie po staremu…

Tuesday, May 4th, 2010

…alkohol, dziewczynki, balety.

idzie zima

Sunday, May 2nd, 2010