if being crazy means living life as if it matters, then l don’t care if we are completely insane. do you?

2010-09-06 – 00:40

Wyprawiliśmy dziś imprezę dziękczynną dla rodziny. Bo to rodzinie zawdzięczamy, że poza praleczką i kuchenką, to praktycznie całe wyposażenie mieszkania wynieśliśmy ze schowków wszelakich, m.in. 16 metrów kw. wykładziny w kolorze ciemnego różu, kubeczki, zastawę ślubną siostry, która wpadła na odwiedziny z Niemiec, kubki, szklanki, tostery, a nawet maszyna do espresso. Wszyscy nam coś podarowali, użyczyli samochodu, otworzyli drzwi na strych ze starą, zakurzoną lodówką, pomogli przenieść 128 kartonów. Przybyła m.in. jedna babcia, co mnie uwielbia, błogosławi i przynosi kotleciki i kiełbaski, cobym nie zdechł jak pies przy wegetariańskiej diecie Gabrysi. Drugą babcię, bardziej sztywną i surową trzeba było przekabacić na naszą stronę, co w miarę się udało. Ogólnie dużo śmiechu było. Taka jest moja latynoska rodzina.

A poza tym byliśmy na jednym ślubie i weselu. Na uroczystość w kaplicy spóźniliśmy się 45 minut. Ale nic nie szkodzi, bo cała uroczystość rozpoczęła się z poślizgiem 2 godzinnym. Spóźnił się sam ojciec Eduardo, spóźnili się młodzi, a dla mnie to trochę nie-do-pomyślenia. Goście też się spóźniali aż do końca ceremonii. W sumie niezły sposób na latynoską punktualność – napisać na zaproszeniu 12sta, a zacząć o 14stej. A ksiądz żarty walił grube, tak grube, że po ceremoni poszedłem i się spytałem “Usted es polaco?”, “si…”, “ja też”, “Zbyszek jestem”. No tak polskie poczucie humoru da się poznać nawet, gdy gadka leci po hiszpańsku. Potem my się spóźniliśmy na wesele i ominęła nas paella z owocami morza. Może to i dobrze, bo do morza daleko. A potem trochę się upiliśmy i daliśmy czadu na parkiecie nie raz. Bo ja jak dobre jest paliwo, to na parkiecie potrafię koślawo wyhasać boliwijskie przytupy (które zakładają całkiem niezły poziom spożycia). Taki ze mnie tancerz.

Ogólnie pozytywny weekend był, ze dwa razy się tylko pokłóciliśmy.