w oczach mieć cały świat, podróżować wolnym, nie liczyć lat, wiedzieć, że tam gdzie ja, jest mój dom

Thursday, September 30th, 2010

chatka w amazonii
[Pucarquillo, Pevas, Perú, Amazonia]

gonna get back to basics guess i’ll start it up again i’m falling from the ceiling you’re falling from the sky now and then

Monday, September 27th, 2010

Wrzesień 2009.

Dziwna była podróż ta moja podróż do Amazonii. Te osiem dni “uwięziony” na łodzi. Dziesiątki przystanków po drodze (rzece) przy kilku chatach na skraju amazońskiej dżungli. A potem Iquitos, 400-tysięczne miasto do którego można tylko przypłynąć albo przylecieć.

Popłynąłem do Pevas dobę od Iquitos. Ten fragment podróży prawdziwie mnie wykończył.

Wizyty w jakichś wioskach, gdzie ludzie nic nie robią, gdzie prąd włączają tylko na trzy godziny dziennie, i które to godziny ludzie spędzają na oglądaniu telewizji i marzeniu o samochodach i innych gadżetach filmowego świata, które zupełnie nie pasują do miejsca, w którym mieszkają. Nigdzie tak często mnie nie pytano “ile kosztował twój aparat”, co doprowadzało mnie do irytacji, ta chęć porównania się do kogoś z innego świata przez ludzi, którzy żyją niemal nie pracując. Bo gorąco, a dżungla obwita jest w jedzenie, więc żyją w prymitywnych domach, by wieczorem usiąść na ulicy przy sklepie (bo przecież samochodów w wioskach nie ma), przekąsić smażone banany z kawałkiem kurczaka, i pogapić się na miejscową młodzież grającą w siatkówkę.

Nie miałem moskitiery, antymalaryków nie brałem, więc spałem w ubraniu. Z resztą wszystko było w takim syfie, że lepiej niczego nie dotykać bezpośrednio. Wilgoć, grzyb, robale, ćmy wielkości nietoperzy.

Zrobiłem trochę zdjęć, skoro już tam byłem, przy okazji, trochę na siłę, bo ciężka to była podróż. Nie było zachwytu, ciekawości. Samo bycie tam było ogromnym wyzwaniem, niemal zmuszałem się, by cokolwiek zrobić. A robić nie było czego, brak prądu w dzień, brak nawet książki.

Nie wyprawiłem się na tripa do dżungli. Byłem przekonany, że dotarłem wystarczająco daleko. To nie dla mnie, to nie dla białych ludzi.

Dużo czasu na zmierzenie się z własnymi myślami. Za dużo.

To był koniec mojej podróży. Przejechałem przez wszystkie strefy klimatyczne Ameryki Południowej.

Zrobiłem trochę zdjęć. Zmęczone kadry. Większość materiału wciąż nietknięta leży na twardym dysku.


[Pevas, Perú]

widoki na przyszłość są raczej nieciekawe zachciało mi się iść na wyprawę

Thursday, September 16th, 2010


Wojownik z Aguas Calientes (Peru) – Sierpień 2009.

i’ve been living underground, i’ve been eating from a can, i’ve been running away from what i don’t understand

Friday, June 11th, 2010


foto: Pevas, Amazonia, Perú, Wrzesień’2009

Buduję zamki z piasku, fosy, bramy, wieże, a potem wskakuję w to bosymi stopami, jak szalony wbiegam do wody przeskakując fale i daję nura, zamieram na kilka sekund tuż przy piasku na dnie, by zaraz wybić się na powierzchnię, przez moment szaleńczo płynąć przed siebie, by zaraz odwrócić się na plecy i dryfować przez parę chwil patrząc w niebo.

Z chaosu w pozorny spokój. Przestawiam suwaki i próbuję znaleźć najlepszą kombinację, czasem jest lepiej, czasem z głośnika wydobywa się koszmarny pisk. Ale to tylko chwilka, bo zaraz przywracam spokój i znowu słychać muzykę. Eksperymentuję.

Znowu od nowa. Choć perspektywa dużego łóżka, czerwonego wina i budyniu czekoladowego wydaje się być dużo większym wyzwaniem niż samotność w Amazonii.

“I have my own wings and I always keep following this spirit that guides me in my decisions, and that is how it has to be.” To nie ja to napisałem, lecz Ty o mnie. I wróciłem z Amazonii, i zacząłem życie na 3625 metrach nad poziomem morza, i nawet zostałem rezydentem w Boliwii! Czas to uczcić kochanie!

twoje oczy lubią mnie (i to mnie zgubi)

Sunday, May 16th, 2010


[zdjęcie: Pucallpa, Perú, Amazonia – wrzesień’2009]

[La Paz, Bolivia]

Idąc ulicą w centrum La Paz mijam parkę turystów. Polarki, shorty, sandałki. Pochyleni nad przewodnikiem czegoś szukają. Mijając słyszę polski. Mijam, zatrzymuję się niżej, no dobra wracam. Może jakoś im pomogę. “Bo nam nie podoba się La Paz. W ogóle obrzydliwe miasto. Bo my to autostopem bardziej.” No tak, nie pierwszy raz słyszę takie rzeczy. Że to najbrzydsza stolica Ameryki Południowej…

A ja mieszkam w tym mieście z wyboru. Czemu? Musiałbyś przejechać ze mną pół kontynentu, żeby to zrozumieć. I wtedy trafić ze mną do Boliwii. I widzieć co się działo. Spędzić miesiąc w Sucre z Filipem, Pasikonikiem, Luisem, Linselem… Tańczyć z dziećmi tango na zboczach Cerro Rico w Potosi. Na pace ciężarówki pojechać w zimnie, kurzu i wśród zapierających dech widoków do Uyuni. I zostać na 2 tygodnie w tym zakurzonym miasteczku, z którego turyści uciekają zaraz po odbębnieniu 3-dniowej wycieczki po Salarze Uyuni. Przeżyć tam burzę piaskową. I po tym wszystkim trafić do La Paz. Po prostu Boliwia przygarnęła mnie, uwiodła… I zdałem sobie sprawę, że to tu mógłbym…

Bo tu chodzi o szukanie swojego własnego balansu. Bo przecież mogłem… mogłem jechać dalej. Polecieć do Nowej Zelandii i tam zarabiać pieniądze na dalszą podróż. Mogłem wrócić do Warszawy… Ale nie. Może, ale jeszcze nie… Ciągłe przemyślonka. Jak, dokąd, po co… I zazwyczaj mi dobrze tu. Na pytanie ile jeszcze tu zostanę odpowiadam “nie wiem, może ze 2 lata”. Bo na razie nie myślę o wyjechaniu stąd. A tym bardziej nie wiem dokąd.

Mimo, że pracuję za 1/5 tego co zarabiałem w Europie, bez większej satysfakcji z wykonywanej pracy, z szefem, który średnio raz na dwa tygodnie okazuje się być chujem, to jednak wciąż tu mam swój balans. Uciekamy na weekend gdzieś za miasto. I tam zaciągam zapachem natury, wystawiam twarz na słońce albo wiatr, zachwycam się kolorem jej skóry. Celebracja wspólnie gotowanych posiłków. Świat oswojony, jednak wciąż nowy, wciąż zaskakujący, wciąż przygarniający mnie do siebie.

La Paz. Dolina wypełniona ceglanymi, nieotynkowanymi domami. Jedno wielkie targowisko. Mało tlenu w powietrzu. Spaliny. Brak zorganizowanego transportu publicznego. Tu nie masz przystanków. Taksówki, o których mówią, że grabią i porywają. Piekło dla turysty. Ba, nawet dalekobieżne busy odjeżdżają z różnych części miasta. Nie dziwię się, że La Paz w pierwszym kontakcie odpycha. Chaos. Mało zieleni. Spaliny. Trzeba się przyzwyczaić. Trzeba czasu, żeby zacząć to ogarniać.

Dziwię się ludziom, którzy potrafią zaplanować podróż. Niektórzy tego potrzebują. Daty, bilety, tu musimy być, tu musimy dojechać. Dookoła świata w pół roku, rok, dwa lata. A i jeszcze to chcę zobaczyć. Ja nie potrafię. Bo dla mnie to nie jest podróż dookoła świata. To “Operacja Życie”. To szukanie siebie. To próba poukładania sobie w głowie wszystkiego co nazbierało mi się przez 29 lat.

Schowałem się tutaj. Odciąłem jakoś od świata. Nie chcę, nie chcę, nie chcę. Nie chcę żyć tym czym inni. Chcę być Polakiem w La Paz. Najbrzydszej stolicy Ameryki Południowej.

wykrzyczeć do życia że ciągle widać mnie

Friday, March 26th, 2010

[Pucallpa, Perú, Amazonia]

man behind bananas, pucallpa, peru, amazonia

Wrzesień 2009

będzie ciemniej albo jaśniej

Friday, March 26th, 2010

[Pucallpa, Peru, Amazonia]

drzewo, pucallpa, peru, amazonia

Wrzesień 2009

there’s nothing you can say but you can learn how to play the game

Tuesday, January 12th, 2010

Nie wierzcie temu, kto wam mówi, że daleka wspólna podróż to najlepszy sposób na poznanie partnera. To stąpanie po rozżarzonych węgłach, to przeprawa przez las pełen pokrzyw, to wizyta w pełnym duchów Tesco o trzeciej w nocy.

Od czterech lat żyję na walizkach. Przyzwyczajony do bezmyślnego gapienia się godzinami przez okno. Przyzwyczajony do faktu, że nikt nigdy nie czeka na dworcu, czy lotnisku. Przyzwyczajony do suchego chleba i jogurtu, gdy nie ma czasu na śniadanie. Przyzwyczajony do tego stresu ściśniętego żołądka, gdy wysiadam z plecakiem na jakimś obcym dworcu i muszę sobie poradzić. Zawsze sam, nie dając po sobie poznać, że trochę się tego wszystkiego boję. Oswojony z tym stanem, zamyśleniem.

A tu ciach, zburzony balans, jesteś z kimś niemal 24h na dobę. Dziesiątki godzin w autobusach, taksówkach, na ulicach, restauracjach, w hotelowych pokojach. I wszystko staje na głowie, cała ta wypracowana przez lata w drodze rutyna. Decyzje, kiedyś podejmowane w sekundę we własnej głowie teraz często trzeba przedyskutować… I zamiast ciasteczek do autobusu – chipsy i owoce, zamiast piwka na tarasie, piwko z doritos i guacamole. Więc nie da rady, żeby coś nie wybuchło. No bo jakto tak?

I myli się ten, kto myśli, że taka podróż jest romantyczna, że to tylko trzymanie się za rączki, spacery po plaży i zachody słońca. O nie. To nieprzespane noce, gdy męczy cię zatrucie pokarmowe (wraz z dźwiękami i zapachami dobiegającymi z łazienki), to gonitwy za komarami, przegrane z nimi wojny i puchnące ślady po ugryzieniach, to jeansy z subtelnym zapaszkiem zajeżdżającego rybką oceanu.

Ale to też zupełnie inne spojrzenie na nowe, nieznane. Wspólne odkrywanie smaków, miejsc i ludzi, pokazywanie palcem rzeczy, których sam bym nie zauważył (albo po prostu zignorował).

Nowy stan. A ja tak boję się nowego. Ale pojechaliśmy i wróciliśmy, i się nie pozabijaliśmy. Więc chyba było dobrze. A czasem wyśmienicie.

popatrz na wspaniałe autostrady na drogi na których nie znajdziesz wybojów

Thursday, October 22nd, 2009

[Desaguadero-Puno, Perú]

peru, on the road

peru, on the road

peru, on the road

irregular around the margins

Monday, September 21st, 2009

[Iquitos, Perú, Amazonia]

Zdjęcia z Iquitos, głównia z Belén, biedniejszej dzielnicy zbudowanej w rozlewisku rzecznym. Domy na palach, stojące i pływające. Taka fajniejsza Wenecja. Jest pora sucha, więc poziom wody jest o kilka metrów niższy niż w porze deszczowej, tam gdzie były kanały teraz są uliczki, boiska. Przez pół roku transport tu odbywa się głównie łódkami. Łódką płynie się na zakupy, łódką odwozi się dzieci do szkoły.

I znowu spotykam tak po prostu cudownych, zwykłych ludzi, którzy pozwalają mi wejść do swoich domów, pozują do zdjęć. Opowiadam im o Polsce, że zwykle mamy 3 miesiące śniegu, i że wtedy cały świat jest biały. “3 miesiące śniegu, a potem 9 miesięcy pory suchej?” pytają. I jak tu im wytłumaczyć, że u nas są 4 różne pory roku?

Ostrzegają, że kręcą się tu złe typy, bandyci mogą obrabować, ale jak tu im wierzyć, gdy na każdym kroku spotykam cudownych ludzi.

Uwielbiam tych ludzi za ich wyluzowanie, szczere uśmiechy na twarzach. Czyżby do szczęścia potrzba było tylko dobrej pogody i pełnego brzucha?

Wracam wzdłuż wybrzeża. Zimne piwko w lokalnej knajpce. Wszyscy mega uprzejmi, wystarczy kilka słów po hiszpańsku i już nie traktują mnie jak ufoludka. Strzelam portret lokalnego piwosza.

Dalej wzdłuż rzeki. Kolejne pływające domy. Daleko przy rzece widzę jakiś olbrzymi dom. Okazuje się, że to “Piramida”, komuna hipisów (Rainbow). Ktoś przyinwestował i chciał stworzyć miejsce gdzie gringo mogliby próbować ayahuaski. Projekt nie wypalił do końca tak jak miał. Chwilę z nimi gadam, zwiedzam. Zapraszają, że jak chcę, to mogę tu spać. To nie dla mnie. Poza tym mam swoje zdanie o hipisach i ich komunach, nie dziękuję.

Śmieszna sprawa, bo “hipisi” po dwóch dniach przenoszą się do hostelu. Wygoniła ich z piramidy malaria. Ot ironia losu, kolejny dowód, że niektóre piękne idee, to tylko nieosiągalna utopia.

###

Dziś ruszam dalej. Zostawiam większość bagażu w Iquitos i z małym plecaczkiem i torbą z aparatem wybieram się do Pevas, mniejszego miasta poszukać nowej przygody. Mam nadzieję, że komary mnie nie zjedzą ani nie zarażą. A potem, to już chyba czas zacząć wracać…

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

iquitos

moje życie to żart – urodziłem się pierwszego kwietnia

Sunday, September 20th, 2009

Kilka spraw organizacyjnych.

Po pierwsze, krótkie wyjaśnienie. Okazuje się, że czyta ten blog kilka osób, które mnie nie znają, osób zupełnie mi obcych, którzy jakoś dotarli tu jakoś w pajęczynie internetu, albo też znajomych, którym wciąż udaje mi się zmydlić oczy (z czego bardzo się cieszę :) ). Nie czają m.in. mojego skrzywionego poczucia humoru. Traktujcie proszę to co tu piszę z przymróżeniem oka. To tylko mały performance, nie wierzcie we wszytko. Czasem maluję pastelami to co tylko ledwo zabłyszczało, czasem wylewam atrament na to co tylko zaśmierdziało gówienkiem, a czasem to tylko głupi żart, take it easy. Poza tym oczywiście dochodzi element autokreacji przefiltrowany przez filtr rodzicielski (ech te czasy, kiedy rodzice i rodzeństwo nauczyli się już używać internetu…). Więc proszę z przymróżeniem oka, przecież urodziłem się w prima aprilis. Z resztą pisałem o tym kiedyś TU (w komentarzach).

Po drugie, nieco poważniej. Kończy mi się powoli kasa na wojaże. Żyjąc oszczędnie mógłbym powłóczyć się jeszcze przez kilka miesięcy, ale nie o to chodzi. Trzeba się jakoś zorganizować, żeby nie zastać się w jakimś dziwnym miejscu i stanie, z zerem na koncie, zaskoczony, pytający “i co teraz?”. Z resztą ta operacja “podróżowania” już się symbolicznie zakończyła jakiś czas temu. Czuję, że jestem gotowy na zmianę, a wręcz że tego teraz potrzebuję. Że podróżowanie, jako częste przemieszczanie się z miejsca na miejsce, już mi się trochę przejadło. Dużo się nauczyłem. Na przykład: nauczyłem się hiszpańskiego od zera do poziomu komunikatywnego; odkryłem kilka rzeczy, które totalnie źle robiłem w photoshopie; poznałem kilku ludzi, którzy pokazali mi zupełnie inne wzorce zachowań niż widziałem dotychczas; a także nauczyłem się nieźle pływać w tym południowo-amerykańskim świecie, że czuję się już na tyle pewnie, że chyba czas wypłynąć na inne wody. Zawsze tak mam, że jak nauczę się już w miarę dobrze grać w jakąś grę, to zamiast szlifować ją do perfecji, to wolę zabrać się za coś zupełnie nowego. I taki jest plan na najbliższe miesiące. Zabrać się zupełnie za coś nowego. Wystawić siebie na zupełnie nowe doznania, zdarzenia, małe światy. Poza tym nie oszukujmy się, nie pracuję od 15 miesięcy, przez ten czas zero stabilności, szczęśliwa, ale ciężka tułaczka, jestem już trochę zmęczony, tęsknię za tymi kilkoma atrybutami stacjonarnego życia, łazienką bez pająków i nieznajomych włosów pod prysznicem, “hot and cold water to run anytime”, stałego łącza do internetu, nowych odcinków seriali raz na tydzień, zimnych piw zawsze w lodówce, oglądania teledysków na youtubie, odkrywania nowej muzyki na lastfm, przetartych ścieżek, ulubionych knajp i restauracji. Wiecie… całe to próżne życie w wydaniu mini. Mam jakieś pomysły, kilka rzeczy zaczyna się rodzić i wyjaśniać, ale tak naprawdę nie mam pojęcia co będzie. Szczerze jednak wierzę, że jak zawsze ręka losu pchnie mnie w dobrym dla mnie kierunku i znowu, tak jak w Turcji, czy w Brukseli przydarzy mi się jakaś piękna przygoda, poznam wspaniałych ludzi, którzy zostaną moimi przyjaciółmi. Ale “todo es posible, nada es seguro”*, może przygoda będzie z gatunku tych nienajlepszych, a moja nowa przygoda będzie śmierdzieć myszką. Poza tym życie to nie tylko przygoda, to też ciągła nauka.

Po trzecie. Komentarze na blogu jadą na jakiś czas na wczasy. Za bardzo mnie rozpraszają. Wyłączam. Jak ktoś ma jakieś przemyślenia, to na maila poproszę.

A po czwarte i najważniejsze: have a fucking nice day, drogi czytelniku. ;)


* (hiszp.) “wszystko jest możliwe, nic nie jest pewne/bezpieczne” – przysłowie boliwijskie.

if you miss the train i’m on count the days i’m gone

Saturday, September 19th, 2009

[rejs Pucallpa-Iquitos, Perú, Amazonia]

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

boat Pucallpa Iquitos

río abajo

Wednesday, September 16th, 2009

[rejs Pucallpa-Iquitos, Perú, Amazonia]

Statek miał płynąć trzy i pół dnia. Wsiadłem w środę po południu. Wyruszyliśmy dopiero w piątek wieczorem. Dotarliśmy w środę rano. W sumie 8 dni na statku.

Jakie to uczucie być 8 dni na małym statku wraz z 250 Peruwiańczykami? To coś jak medytacja (bo masz dużo czasu na myślenie i gapienie się na przesuwający się brzeg), to powolne osiąganie stanu szaleństwa (bo nie masz gdzie się schować, nie masz co robić, a jakiś debil postanowił być DJem i puszcza na cały regulator jedną płytę w kółko; na szczęście prąd włączają dopiero po 18stej), to jak pobyt w więzieniu (bo nie możesz “wyjść”, bo posiłki zawsze takie same, w tych samych godzinach, bo nie wybierasz sobie kompanów).

Po 7 godzinach w hamaku, z szalejącym żołądkiem i debilem, obok, który właśnie podłączył swoją wieżę, bo nie wystarczała mu głośna muzyka z głośników, zdecydowałem się na upgrade z hamaka na kabinę. Ufff… Namiastka intymności. Jakieś drzwi, za którymi można się zamknąć. Nie ma co się oszukiwać, potrzebuję tego. Zwłaszcza jeśli podróż trwa tydzień.

Tak więc płynęliśmy powoli rzeką, zatrzymując się kilka razy dziennie przy wioskach z chatami pokrytymi liśćmi z palm, żeby załadować/wyładować towar. Na pokład trafiały wielkie kiście bananów, wielkie żółwie, czasem deski. A co jeszcze płynęło na statku? Wszystko. Lodówki, telewizory, meble, żywe świnie, worki z cementem, ciężarówka-chłodnia z lodami… Te statki zaopatrują w końcu 500-tysięczne Iquitos położone w środku dżungli w prawie wszystko.

Pod koniec rejsu chyba pół statku znało moje imię. Dużą rolę w tym miała grupa 30stu 14-latków, którzy płynęli na zawody piłki nożnej w Iquitos. Po tym jak chwilę z nimi pogadałem nie mogłem już przejść spokojnie po pokładzie, bo każdy z nich mówił “Simón!”. Cóż, zawsze lepiej niż “gringo!”, ale i tak po 3 dniach zaczęło strasznie wkurwiać. Poza tym jak to na statku, wszystko cokolwiek powiedziałem komukolwiek zaczynało krążyć w formie plotek, aż w końcu docierało do niemal wszystkich choć odrobinę zainteresowanych/znudzonych uszu.

A w nocy, gdy włączali prąd byłem zwykle już tak wypruty psychicznie, że nie byłem w stanie już nic napisać ani nawet dotknąć zdjęć. Za to przeszedłem znowu Cywilizację i obejrzałem jeden sezon Rodziny Soprano. A i jeszcze setki owadów garnących się do żarówki, ćmy wielkości kolibrów…

To wciąż nie jest narzekanie. Pięknie było! :)

and i want to know my fate if i keep up this way

Monday, September 7th, 2009

[San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago (wioski w okolicy Pucallpy), Perú, Amazonia]

We współdzielonym Tipo poznałem Miltona, 29-letniego tatę ślicznej dziewczynki, którą wiózł na kolanach, i jeszcze jednego synka-rozrabiaki. “Jedziesz do San Francisco? Ja też. Jak chcesz możesz zatrzymać się u nas w domu. Ile kosztuje? Nie, nieważne, tylko jeśli będziesz chciał coś dać, to spoko.” Wysiadłem z nim koło jego domu w San Francisco, wiosce, która ma około 500 mieszkańców. Przedstawia mnie rodzinie, matce, bratu, siostrze. Wszyscy mieszkają razem. Tylko ojciec mieszka teraz w innym domu, lecz wciąż w tej samej wiosce, ma inną kobietę, ale wciąż zagląda od czasu do czasu, wtedy matka raczej się nie odzywa, z dumą i odrobiną smutku siedzi i patrzy przed siebie.

Milton oprowadza mnie po wiosce. A jest trochę do zobaczenia. Plaza, główna ulica, targ artesanii, kilka sklepów. Tuż obok jezioro, gdzie kąpią się dzieciaki i nastolatki. Życie mieszkańców polega głównie na nicnierobieniu. No dobra, kobiety robią jeszcze artesania, mężczyźni czasem zajmują się łownieniem ryb i uprawą roślin. Poza tym jak powiedział Milton “produkują dzieci”. Są też szamani, którzy oferują swe usługi turystom (zjawiają się co jakiś czas jacyś gringo), m.in. ayahuascę – halucynogenny wywar powodujący wielogodzinne sesje połączone z wizjami i wymiotami.

Zwiedzam jeszcze pozostałe wioski. Santa Clara. A także Nuevo Eqipto i Nuevo Chicago. A co, bo przecież tutaj można postawić chałupę trochę na uboczu i nazwać jak się chce. Nowy Egipt – mają fantazję… :)

Chicago jak wiadomo jest siedliskiem Polaków. Ale Nowe Chicago także, spotkałem tam lokalesa w koszulce “Moje miasto Zabrze”. Życie jest pełne niespodzianek.

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

Peru, Amazonia, San Francisco, Santa Clara, Nuevo Eqipto, Nuevo Chicago, villages

komercja

Monday, September 7th, 2009

Moja rozbierana sesja zdjęciowa do wywiadu w Vivie! Scenografia stylizowana na pokój w podrzędnym hoteliku w Peru gdzieś w Amazonii.

Szukajcie w kioskach Ruchu S.A. w najbliższych tygodniach!

viva la vida

[Pucallpa, Perú]

Upał. Jak biorę pokój, to sprawdzam przede wszystkim czy jest kontakt. Bo laptop, baterie i tak dalej. Przyjechałem w tropiki. Znalazłem taki hostel. Pokazują mi pokój. Jest kontakt. Było nawet okno, a właściwie lufcik w części łazienkowo-prysznicowej*. Okno, cool, nie lubię cel bez choć odrobiny światła naturalnego. Więć wziąłem ten pokój-celę. Ale zapomniałem sprawdzić, czy jest wiatrak. Więc leją się ze mnie strugi potu. O 22 przezornie wyskoczyłem po dwie dwuipółlitrowe butelki wody. Dali mi z lodówki, więc jak doniosłem do pokoju-celi-sauny, to przezornie zawinąłem w dwa polary**, żeby woda nie zamieniła się w ciepły rosół. Jak w Bangkoku. Tylko, że tam był wiatrak.

Ale i tak… STRASZNIE MI SIĘ TU PODOBA!

*) (haha, jakże to dumnie brzmi, po prostu mam w pokoju pół-ściankę, a za nią umywalkę, kibel i rurę z zimnym prysznicem)
**) (kto myśli, że w tropiki nie należy brać ciepłych ciuchów jest w błędzie!)

PS. A z tą Vivą! to wcale nie ściema!

so when i see you next we’ll make the most of it

Saturday, September 5th, 2009

[bus Lima-Pucallpa, Perú]

Nocny autobus z Limy (zachodnie wybrzeże kontynentu) do Pucallpy (Amazonia). Dwadzieścia godzin. Ruszamy o pierwszej po południu. Z poziomu morza wspinamy się wysoko serpentynami w Andach. Zachód słońca na lekko zaśnieżonej przełęczy na wysokości 4800 m n.p.m.

Noc. W telewizorze występy ulicznych komików. Żarty o kopaniu się w dupę i łapaniu za jaja. Żałosne. Rozglądam się wokół, większość śpi, pojedyncze osoby patrzą tępo w telewizor, nikt się nie śmieje. Siedzę w drugim rzędzie za szoferką i wkurzam się, bo telewizor daje mi po oczach i przeszkadza mi gapić się za okno/spać. Obracam się jeszcze raz, autobusowa stewardesa przystanęła w korytarzu i rozbawiona patrzy się na prostackie żarty ulicznych komediantów. No tak, ona tu rządzi. A kusiło mnie, żeby zapytać czy są inne filmy. Przeczekać.

Po chyba 1,5 godzinie zmiana. Idzie płytka z mp3. Lecą przeboje o nazwach typu “Si tu.mp3” albo “No te.mp3”. Muzyki nie słychać, tylko buczenie, które przeszkadza spać, a telewizor z playlistą daje mi po oczach. Wytrzymuję 7 kawałków, wstaję sprawdzam, czy da się wyłączyć tele, nie da się, dobijam się do szoferki, wychyla się stewardesa, pytam, czy aby na pewno musimy oglądać tę playlistę, spoko, poszła na tył, wyłączyła zupełnie. W końcu. Ciemno i cicho. Wokół wszyscy śpią.

Pierwsza w nocy. Jedziemy serpentynami po zboczu góry obrośniętej już subtropikalną roślinnością. W półśnie słucham muzyki. Zapalają się światła w autobusie. Po raz kolejny. Tylko, że tym razem wciąż jedziemy. Nagle w przejściu tuż obok mnie pojawia się koleś w mundurze i z jakąś wysłużoną flintą. Bez emblematów sugerujących przynależność do którejkolwiek z oficjalnych służb. Z resztą “mundur” to spłowiały amerykański kamuflaż “woodland”, nosiłem takie portki w podstawówce. Co to kurna, leśniczy? Dosiadł się po drodze i szuka miejsca? Koleś wyciąga prostą czarną wełnianą czapkę (ala ruscy komandosi) i zaczyna od pasażerów zbierać monety. Wszyscy dają, pewnie nie pierwszy raz widzą taką scenkę. Siedzę w drugim rzędzie, patrzę na grubasa odgradzającego mnie od korytarza, śpi, pół sekundy na reakcję, odwracam głowę w stronę szyby i zamykam oczy. Jakby co to najpierw obudzi grubasa, a ja zrobię to samo co grubas, czyli dam monetę. Nie wiem czy to wojsko, policja, partyzant, bandyta, guerilla, czy jeszcze inny lokalny wynalazek. Cokolwiek. Tym razem nie zrzucę się na waszą wojnę/łapówkę/ochronę/haracz, czy cokolwiek. Ale był dobrze wychowany i nie obudził śpiącego. Przeszedł do końca autobusu, potem wrócił na przód i wlazł do szoferki, pewnie po kasę od kierowcy. Gasną światła, ludzie znowu śpią. A ja próbuję rozgryźć o co chodzi. Nie mam pojęcia.

Nie robi na mnie wrażenia broń, widziałem jej tyle na ulicach Bliskiego Wschodu, Azji, Meksyku. Nie robią na mnie wrażenia nocne kontrole paszportów, przeszukania bagażu. Nie nazwałbym tego zimną krwią. Po prostu nieme akceptowanie sytuacji, w której się znalazłem i z którą niewielę mogę zrobić.

Budzę się o wschodzie słońca. Jedziemy mokrą drogą (musiało padać niedawno). A wokół morze zieleni. Tęskniłem za tym, bo ostatnie miesiące spędziłem raczej wśród stepowo/pustynnego krajobazu. Pięknie jest. Dojeżdżamy do Pucallpy o 7:30 rano. Mało samochodów, pełno motorikszy. Zaczyna się robić gorąco. Pięknie jest, czuję już smak nowej przygody.

###

PS. Nie cierpię blogów podróżniczych, w których ludzie narzekają. Że drogo, niewygodnie, że trzęsie. Na tym polega całe “piękno” podróżowania. Na trudzie, pocie i czasem niewygodzie. Bez tego, te wszystkie ekstremalnie piękne momenty, które się wydarzają potem nie były by aż tak piękne. Bo te mommenty to złoto dla zuchwałych, a nie coś po co można wyciągnąć rękę i kupić w supermarkecie.

Ten wpis nie ma być jednym z tych narzekających. To po prostu opis pewnego półsnu, który mi się przydarzył dziś w nocy.

but i’m supposed to be the good news so i lace up these hard black shoes

Friday, September 4th, 2009

[Lima, Perú]

Luis powiedział mi jakiś czas temu, że podoba mu się w Limie, przypomina mu dom, Sao Paulo. Musi być ohydnie – odpowiedziałem.

Jest w tym podobieństwie trochę prawdy. Płasko jak na patelni. Chaotyczny ruch samochodowy (wieczne korki). Ten specyficzny bałagan na każdym rogu. Pomiesznie z poplątaniem. Apteka, chińska restauracja, sklep z bielizną, punkt rozmów telefonicznych – obok siebie, a wszystko zupełnie w innym kolorze i aranżacji. Tego typu bałagan. Zabudowa trochę niższa niż w SP (chociaż są dzielnice korporacyjnych biurowców). Na ulicach sporo drogich samochodów, korporacyjnych pingwinów w garniturach. Gdyby nie tysiące rozklekotanych autobusów, to można by pomyśleć, że jest się w latynoskiej dzielnicy jakiegoś Chicago.

Jedna różnica, ale istotna. OCEAN.

lima

lima

lima

lima

lima

lima

lima

lima

lima

A poza tym – kretyni z autoryzowanego punktu naprawy Canona zdejmując mi stłuczony filtr z obiektywu drapnęli szkło, po czym powiedzieli, że sprowadzenie nowego zajmie 1 – 1,5 miesiąca. Nie ma cenzuralnych słów, którymi mogę napisać co o nich myślę. Po rozmowie z szefem obiecał znaleźć “rozwiązanie problemu” w 2 tygodnie. Czyli wrócę do Limy. Mam tylko nadzieję, że nie utknę w Peru przez nich. Ehhh…

A dziś jadę do Amazonii. Do Pucallpy, potem łodzią w stronę Iquitos. Poza zasięgiem.

are you really sure that you believe me when others say I lie?

Tuesday, August 25th, 2009

Cusco. Miasto w Peru. Dawniej stolica Inków. Bo Qusqu w keczua (języku indian, potomków Inków) znaczy pępek. Tak, tak, indianie myśleli, że są w pępku świata. Dziś to już tylko stolica wypadów do Matchu Pichu. Znajduję piękny hostel z dużym patio, korytarzo-balkonami wokół. Pokój duży. Mój pewny choć nie do końca poprawny hiszpański kupuje mi dobrą cenę za pokój. Nie przypuszczam, żeby ktokolwiek płacił tu mniej niż ja. No tak, hostelu nie ma w Lonely Planet, średnia klasa, więc nie ma tu turystów z obrzydliwie drogich wycieczek zorganizowanych za kupę klopsu, więc muszą walczyć o klienta. Zanim trafią do Lonely Planet. Dlatego coraz rzadziej używam przewodnika, coraz częściej języka. A drewniana podłoga tak pęknie skrzypi (mam nadzieję, że nie wpadnę do sąsiadów z dołu).

Pierwszy raz od półtora miesiąca łapię internet dla laptopa. Uaktualniam się. Także muzycznie, tak bardzo tego potrzebowałem, chłonę zachłannie nowe dźwięki niczym pyszny sok z papaji. Razem ze mną mieszka mała myszka. Ale zachowuje się cicho i boi się mnie tak samo jak ja jej. Dlatego rzadko mnie odwiedza. Przez pierwszą dobę wychodzę z pokoju tylko 2 razy na jedzenie. Na razie nie chcę zwiedzać. Miasto piękne, ale obrzydliwie turystyczne. Na ulicach kolesie po angielsku zaganiają do restauracji. Obrzydliwe, nienawidzę tego. Nie da się przejść dwóch bloków, żeby ktoś nie próbował ci sprzedać zioła. Panienki zapraszają na masaż. Co to kurna Tajlandia? Dopiero 4 bloki dalej znajduję restaurację dla peruwiańskich turystów, gdzie ceny nie są jak z Europy. Wielki Gordon Blue, mmm, pycha.

Widok z korytarzo-balkonu piękny. Niewielkie wzgórze z przylepionymi białymi domkami, stare miasto, biały kościółek na szczycie. I nowe dźwięki z laptopa… Mmmmm…

Następny dzień bez śniadania. Dopiero o 18stej pierwszy/jedyny posiłek. No tak, zasiedziałem się przy komputerze. Tyle roboty, nie wiadomo za co się złapać. Poza tym informacje, zdjęcia, muzyka… Tak jestem wciąż od tego uzależniony. Od czasu do czasu.

Pani w informacji turystycznej po angielsku/hiszpańsku (tak się najlepiej rozumiemy) daję mapkę, opowiada o okolicznych wioskach, zaznacza skąd wyjeżdżają autobusy. Mówi, że nie da się dotrzeć do Machu Picchu inaczej jak tylko pociągiem, którego ceny podaje się w milionach dolarów. Jak to się nie da, przecież ja wiem, że się da. Polacy już to rozpracowali, trochę trzeba się przejść wzdłuż torów, ale da się rozpieprzyć i ten system.

Z La Paz płyną informację na temat możliwości załatwienia wizy na pracę w Boliwii i statusu rezydenta. Łoł, status rezydenta w Boliwii, kto by pomyślał, że będę o tym myślał. Ale jakoś podoba mi się ta wizja. “Mam status rezydenta Boliwii” – brzmi szpanersko. Chociaż Szpigiel twierdzi, że “status prezydenta” brzmi jeszcze lepiej.

Wieczór, noc. Pokój, muzyka, internet, photoshop. Balkon w widokiem na niewielkie wzgórze z białymi domkami. Znowu odwiedza mnie myszka.

Jutro może pójdę zwiedzać. Bo to wydaje się być ładne miasto. Tylko w cholerę turystyczne.

(Cusco, noc 24-25 sierpnia 2009)

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

hostel cusco

did you think that you were dreaming? sometimes i don’t know…

Monday, August 24th, 2009

notes - soy en REAL

Clicking allowed.

This post is a part of my miniproject “notes“.

i gdziekolwiek bym był, to chcę już wracać dziś

Sunday, August 23rd, 2009

[zdjecie z Coroico, Boliwia; tekst z Puno, Perú]

pocztowka z coroico

Po 91 dniach musialem przymusowo wyjechac z Boliwii. Ustawa przewiduje, ze jako turysta mozna byc tylko 90 dni. W miedzyczasie odwiedzilem kilka miejsc, zobaczylem z kazdej strony magiczne Jezioro Titikaka, gdzie podobno narodzilo sie Slonce. Rosnie sterta nieobrobionego materialu, mialem kilka niezwyklych przygod, zrobilem kilka fajnych zdjec, zaczalem jakies nowe projekty, ale zmeczenie i intensywnosc doznan nie pozwalaja siedziec zbyt dlugo przed komputerem. Nie teraz.

Perú – nowy kraj, nowe zachwyty. Ale to wszystko jest przycmione przez tesknote i mocne postanowienie, ze wroce do Boliwii, ze wroce do La Paz. Pomarzyc o czyms innym.