moje życie to żart – urodziłem się pierwszego kwietnia

2009-09-20 – 19:41

Kilka spraw organizacyjnych.

Po pierwsze, krótkie wyjaśnienie. Okazuje się, że czyta ten blog kilka osób, które mnie nie znają, osób zupełnie mi obcych, którzy jakoś dotarli tu jakoś w pajęczynie internetu, albo też znajomych, którym wciąż udaje mi się zmydlić oczy (z czego bardzo się cieszę :) ). Nie czają m.in. mojego skrzywionego poczucia humoru. Traktujcie proszę to co tu piszę z przymróżeniem oka. To tylko mały performance, nie wierzcie we wszytko. Czasem maluję pastelami to co tylko ledwo zabłyszczało, czasem wylewam atrament na to co tylko zaśmierdziało gówienkiem, a czasem to tylko głupi żart, take it easy. Poza tym oczywiście dochodzi element autokreacji przefiltrowany przez filtr rodzicielski (ech te czasy, kiedy rodzice i rodzeństwo nauczyli się już używać internetu…). Więc proszę z przymróżeniem oka, przecież urodziłem się w prima aprilis. Z resztą pisałem o tym kiedyś TU (w komentarzach).

Po drugie, nieco poważniej. Kończy mi się powoli kasa na wojaże. Żyjąc oszczędnie mógłbym powłóczyć się jeszcze przez kilka miesięcy, ale nie o to chodzi. Trzeba się jakoś zorganizować, żeby nie zastać się w jakimś dziwnym miejscu i stanie, z zerem na koncie, zaskoczony, pytający “i co teraz?”. Z resztą ta operacja “podróżowania” już się symbolicznie zakończyła jakiś czas temu. Czuję, że jestem gotowy na zmianę, a wręcz że tego teraz potrzebuję. Że podróżowanie, jako częste przemieszczanie się z miejsca na miejsce, już mi się trochę przejadło. Dużo się nauczyłem. Na przykład: nauczyłem się hiszpańskiego od zera do poziomu komunikatywnego; odkryłem kilka rzeczy, które totalnie źle robiłem w photoshopie; poznałem kilku ludzi, którzy pokazali mi zupełnie inne wzorce zachowań niż widziałem dotychczas; a także nauczyłem się nieźle pływać w tym południowo-amerykańskim świecie, że czuję się już na tyle pewnie, że chyba czas wypłynąć na inne wody. Zawsze tak mam, że jak nauczę się już w miarę dobrze grać w jakąś grę, to zamiast szlifować ją do perfecji, to wolę zabrać się za coś zupełnie nowego. I taki jest plan na najbliższe miesiące. Zabrać się zupełnie za coś nowego. Wystawić siebie na zupełnie nowe doznania, zdarzenia, małe światy. Poza tym nie oszukujmy się, nie pracuję od 15 miesięcy, przez ten czas zero stabilności, szczęśliwa, ale ciężka tułaczka, jestem już trochę zmęczony, tęsknię za tymi kilkoma atrybutami stacjonarnego życia, łazienką bez pająków i nieznajomych włosów pod prysznicem, “hot and cold water to run anytime”, stałego łącza do internetu, nowych odcinków seriali raz na tydzień, zimnych piw zawsze w lodówce, oglądania teledysków na youtubie, odkrywania nowej muzyki na lastfm, przetartych ścieżek, ulubionych knajp i restauracji. Wiecie… całe to próżne życie w wydaniu mini. Mam jakieś pomysły, kilka rzeczy zaczyna się rodzić i wyjaśniać, ale tak naprawdę nie mam pojęcia co będzie. Szczerze jednak wierzę, że jak zawsze ręka losu pchnie mnie w dobrym dla mnie kierunku i znowu, tak jak w Turcji, czy w Brukseli przydarzy mi się jakaś piękna przygoda, poznam wspaniałych ludzi, którzy zostaną moimi przyjaciółmi. Ale “todo es posible, nada es seguro”*, może przygoda będzie z gatunku tych nienajlepszych, a moja nowa przygoda będzie śmierdzieć myszką. Poza tym życie to nie tylko przygoda, to też ciągła nauka.

Po trzecie. Komentarze na blogu jadą na jakiś czas na wczasy. Za bardzo mnie rozpraszają. Wyłączam. Jak ktoś ma jakieś przemyślenia, to na maila poproszę.

A po czwarte i najważniejsze: have a fucking nice day, drogi czytelniku. ;)


* (hiszp.) “wszystko jest możliwe, nic nie jest pewne/bezpieczne” – przysłowie boliwijskie.