gdybym nie był tym kim jestem i nie mieszkał tu gdzie mieszkam

Monday, November 19th, 2012

Gdybym miał wybrać z miast w których byłem te 3 najlepsze, i gdyby nie mogła to być Gdynia, to…

Rio de Janeiro…

Jest taka skała w Rio, gdzie ludzie przychodzą co wieczór i patrzą jak słońce zachodzi w oceanie. A jak już zajdzie to biją brawo. Miasto zachwyca. Ocean, plaże, ciepły klimat, tropikalna dżungla. Kolorowe i piękne dziewczyny. Rio to miasto zdecydowanie warte odwiedzenia szczególnie w te polskie zimowe miesiące.

Brazyliczycy, starają cieszyć się każdą chwilą życia, z resztą to życie poznałem od podszewki mieszkając ze studentami, w 7 osób w 3 pokojowym mieszkaniu. I przez ponad 2 tygodnie to z nimi poznawałem tajemnice tego miasta. Radość życia, piękna pogoda, ale i wiszące w powietrzu niebezpieczeństwo. Czy to tylko iluzja, strach białego turysty przed nowym miastem, czy też rzeczywistość? W Rio czujesz ten dreszczyk, wiesz że kilka kilometrów od centrum, na okolicznych wzgórzach rozciągają się favele, dziennice biedy, gdzie choć żyje też niższa klasa średnia, to jednak prawa nie egzekwuje tam policja. Nie oznacza to, że jest to świat bez zasad, o nie. Tam po prostu porządku pilnuje ktoś inny. I wiesz, że jak nad favelą pojawiają się fajerwerki, to znaczy, albo że Flamengo wygrało mecz, albo że masz siedzieć w domu bo po wąskich uliczkach i tysiącach schodów wchodzi do faveli transport narkotyków. To miasto jest piękne, agresywne, uzależniające. Jeśli nie potrafisz dotrzymać mu kroku – odpadasz. Ja chyba długoterminowo bym nie podołał.

Nad wszystkim czuwa figura Jezusa, punkt orientacyjny, ale także wielki symbol. Dobra które zwycięża i jest ponad małymi brudami. Niewidzialnej opieki nad wszystkimi maluczkimi.

 

Hong Kong…

Hong Kong jest miastem podobnym do Rio jeśli chodzi o krajobraz. To również skały, ocean, wyspy, tropikalna zieleń. Ale to miasto o zupełnie innej kulturze. Nowocześni, dobrze wykształceni młodzi ludzie, mówiący perfekcyjnie po angielsku (brytyjska exkolonia, dah), z którymi być może nawet mógł się zaprzyjaźnić. Niesamowite jedzenie, małe uliczne restaur acje. Ale niestety, to wyspa, miliony skupione na niewielkim kawałku ziemi, mała enklawa kontrolowanej (pozornej) wolności przylepiona do Chin.

(Na marginesie, jest jeszcze jedno miasto podobne do tych dwóch, a nazywa się Istanbul. Piękne, ale niestety kulturowo zbyt odległe. Turkom po prostu nie ufam. I chyba nawet pita na każdym kroku herbata i faja wodna spalona na tarasie wyłożonym poduszkami, z widokiem na Cieśninę Bosfor nie przekonają mnie do tego miasta. Ci ludzie są dla mnie zbyt dziwni. Niby nowocześni, niby państwo świeckie, a nie muzułmańskie, to jednak w tym jak się zachowują, knują, jest dużo jakiś ciężkich, spaczonych światopoglądów i sposobu w jaki patrzą na pewne kwestie.)

 

La Paz…

No i przechodzimy do La Paz, czyli miasta w którym mieszkam. Czemu lubię to miasto? Bo to nieodkryta zagadka. Największa indiańska wioska świata. Wyobraź sobie Indian, którym nagle dasz samochody i komórki. Tak to właśnie będzie wyglądało: na ulicy brak zasad, stragany na każdym kroku, psy bez obroży. Film o dzikim zachodzie wyświetlany 24h na dobę, pokazujący drugą stronę medalu, życie ludzi, którzy polowali na kowbojów. Miejsce gdzie La Paz jest położone jest surowe, ale spektakularne. Dolina wypełniona po brzegi domami. I Illimani, zawsze zaśnieżona święta góra widoczna ponad miastem.

Ludzie w La Paz są tacy jak miejsce – surowi. Trudno się z nimi zaprzyjaźnić, mam wrażenie, że kulturowo są zbyt odlegli by się do nich przebić. Są zagadką, fascynują, nigdy nie wiesz co siedzi w ich głowach (a oni co w twojej ). W swoich nieotynkowanych domach wieszają telewizory LCD, ale oglądają na nich nagrania z karnawałowych parad. Jedzenie jest proste, ale intensywne, dużo mięsa, tłuszczu. Owoce pyszne przez cały rok. A w promieniu kilku godzin od La Paz ciekawe miejscówki na weekendowe wypady. Więc życie tu to wciąż przygoda.

Andressa, me and SKOL [2004-2009]

Thursday, April 30th, 2009

Andressa, SKOL and me - Turkey'2004
Andressa, Skol and me – Turkey’2004
We met a moment before taking this picture. She came to me and said “hey, you’re drinking a Brazilian beer, I’m Brazilian” (I thought I was just drinking the cheapest one, it was in a 1-liter plastic bottle, I didn’t know it was Brazilian :)).

me, Skol and Andressa - Brazil'2009
me, Skol and Andressa – Brazil’2009
On my goodbye party in Rio.

you are someone else. i am still right here.

Tuesday, January 20th, 2009

Ostatnio ktoś na jakiejś imprezce/posiadówce zapytał mnie o “najlepsze” miejsce z moich podróży. Ciężko wskazać to “naj” nie zawężając kryteriów. Najlepszy meczet, najlepsza świątynia buddyjska, najbardziej egzotyczna kultura, najdalej, najwyżej,… Ale na pewno było kilka takich miejsc, kiedy po prostu siedziałem zachwycony, chłonąłem i myślałem, że tak, to jest to, właśnie dla tej chwili to wszystko robię. Więc na potrzeby niezobowiązującej konwersacji powiedziałem, że to miejsce, to Dogubayazit we wschodniej Turcji, przy górze Ararat, rzut beretem od Iranu, Armeni, Azerbejdżanu. A dokładniej pałac położony na wzniesieniu obok tego miasta, czyli Isaak Pasha Palace.

Pierwszy raz zobaczyłem to miejsce chyba na banknocie tureckim, potem przez sekundę w klipie reklamowym pokazującym atrakcje turystyczne Turcji i tak powstało marzenie. A potem pojechaliśmy tam z Rafaelem i wypiliśmy piwko o zachodzie słońca nad tymi ruinami, i to był ten moment. Wrzesień 2004 – podróż na wschód Turcji, pierwsze zachwyty, pierwsze rogatki z wojskiem i kontrolowanie dokumentów przez żołnierzy z długą bronią. Pierwsze rozmowy o Bogu z panami w turbanach i brodami, kończące się stwierdzeniem, że chyba chodzi nam o to samo, pierwsze propozycje wydania za nas córek.

Z tej wycieczki spóźniłem się 3 dni do pracy (a była to praktyka w Turcji).

Będąc tak daleko na wschodzie Turcji spotkaliśmy samotnych travelersów, którzy przebyli lądem z Indii przez Pakistan i Iran. I opowiadali o cudach w Iranie, pięknych meczetach pokrytych błękitnymi mozaikami, gościnnych ludziach, którzy zapraszają cię na herbatę, obiad, a nawet płacą za bilet na autobus. I znowu się rozmarzyłem.

Więc rok później, w 2005, znowu przyjechałem do Dogubayazit, by napić się piwka o zachodzie słońca, tym razem sam, bez Rafaela. By następnego dnia przekroczyć pieszo granicę z Iranem i zacząć kolejną przygodę.

Rafael chajta się we wrześniu w Brazylii. Zaczął pracować dla firmy produkujące maszyny rolnicze, zrobił em-bi-eja, teraz lata w te i wewte po krajach Ameryki Południowej. Mówi, że robi to co lubi i że nie wyobraża sobie lepszej pracy.

life-changing experience

Saturday, October 27th, 2007

I had some time off and decided to put this together. Some sweet memories to help me survive cold autumn evenings. 


on youtube

Download high quality version (xvid, 31,9MB).

Rafa says…

Friday, October 26th, 2007

“Man, are you following what is happening in Turkey? Exactly where we have been in the border with Iraq Turkey is ready to invade. Parliament has already aproved…PKK guerrillas are strongly acting, yesterday 100 troops tryed to ambush a turkish platoon, but where repelled (30 died).

Turkey some days ago bombed around Zakho (where we have been).. remember that the smugler who took us there pointed some mountains and places where the guerrillas were based in?

And there are 40 thousand troops concentred just aroud Cizre (the city from my curdish friend, Cuneyt, where we slept) to start invasion in that point…..”

The places we’ve been to now are becoming a battlefield.

smile

Wednesday, August 8th, 2007

Turkey 2004. Good old times… Now I would do it even better. :-)