Archive for August, 2007

tell me how does it feel? it feels so good from where i’m standing…

Thursday, August 30th, 2007

Znowu w Delhi. Znowu sam. 2 noce. Zdecydowałem się zrobić sobie luźniejszy dzień, zrobić pranie, kupić bilety, przepakować się, zostawić mały plecak z kupionymi pamiątkami w przechowalni itp. Czasem trzeba, zwolnić, bo inaczej znika fun, a pojawia się znudzenie, zmęczenie rozdrażnienie.

Wycieczka do biura rezerwacji biletów dla turystów po bilety do Agry. Spotykam 2 Polki, które dopiero co przyjechały (inny przedział wiekowy ;-) ). “Pewnie brakuje Ci kogoś, żeby sobie pogadać.” Not really, dopiero co uwolniłem się od Koali. :D Ale daję się namówić na tzw. herbatkę. Mała wymiana informacji, potem po raz kolejny przechodzimy przez bazar i miłej podróży.

Wyruszam na piechotę do Old Delhi. Trochę błądzę coraz węższymi uliczkami i gdy już się wydaje, że już totalnie się zgubiłem nagle wychodzę przy Jama Masjid (największy meczet w Indiach). Początkowo co prawda myślę, że to już Red Fort (zmyliły mnie czerwone ściany), ale szybko orientuję się co i jak (niepierwszy to w końcu meczet, w który jestem, choć pierwszy czerwony). Przy wejściu każą mi zapłacić 200RS za aparat (mają na tę okazję informacyjną tablicę okolicznościową), a mi nawet nie chce się ściemniać, szukać innego wejścia, więc bulę. I w sumie dobrze, bo fotki wychodzą ładne. Jeszcze wchodzę na minaret (wieżę), gdzie mały, wredny, 12stoletni skurczybyk chce mnie oskubać za pilnowanie butów. Daję mu 3 RS i straszę, że jest “little, bad greedy person, the God always watching you”. “OK, OK, you can go.” W drodze do Red Fort kolejne niemiłe spotkania, dzieciaki które chcą papierosy, i znają tylko 3 słowa po angielsku: “Hello, hundred ruppies.” Lezą za mną, próbuję z nimi gadać, ale one swoje. Na koniec gówniarz rzuca we mnie przez ulicę patykiem. Potem zwiedzam Red Fort – rozczarowanie (a może już zmęczenie), meczet podobał mi się bardziej. I wracam na piechotę przez ulice, bazary. Próbuję na ulicy soku z granata z solą. Lesson learnt: nie próbować soku z granata z solą. Pod koniec trochę się gubię i łapię rikszę do Main Bazaar. Rikszarz mówi 15, a jak przychodzi do płacenia, to mówi “50! 50!”. Daję mu 20 i spadam. Długi dzień.

O gupich turystach
Nienawidzę gupich turystów. Lasek w kusych sukienkach na ramiączkach chodzących po meczetach (owiń się chustą do cholery, nawet jeśli nie każą), wraz z gościami w krótkich spodenkach, gupich czapezkach i gupich okularach przeciwsłonecznych, którzy traktują tubylców jak zwierzęta na safari i zatrzymują się bezceremonialnie przy matce z dzieckiem siedzących na podłodze, pochylających się, robiących zdjęcie i odchodzących, fotografujących inwalidów, żebraków. Zero wrażliwości kulturowej. Zero człowieczeństwa. Nienawidzę.

Dlaczego sam?
Bo tylko samemu można nawiązać takie interakcje z ludźmi, przełamać bariery i w końcu za przyzwoleniem zrobić wyjątkowe zdjęcia.
Bo przeżywa się wszystko bardziej niż jak podróżujesz z kimś. Jak jesteś z kimś, to jak się coś dzieje dziwnego, innego, to puszczasz “dżołka” i spływa po was. Jak jesteś sam, to wszystko wsiąka w ciebie.
Bo lubię się gubić w wąskich uliczkach, błądzić “na czuja” bez troski czy dobrze idziemy.
Bo łatwiej jest ignorować natrętów, gdy idziesz pewnie sam przed siebie.
Bo głód i zmęczenie w parze odczuwa się do do kwardatu, a nie podwójnie, a z głodu i zmęczenia płynie kłótnia o nic i niezadowolenie.
Bo jestem jedyną osobą pokrzywdzoną w razie niesłusznej decyzji .
Bo wolę być sam w ciemnej ulice na przeciw niebezpieczeństwu niż z dziewczyną (wyjątek stanowią Izraelki po 2letnim stażu w armii).
Bo nie lubię być ciężarem, gdy się struję, jestem zmęczony, brudny, rozdrażniony i w ogóle.
Bo podróż to oderwanie od codzienności, a niektórzy nawet 20000 km od domu zamęczą cię tamtejszymi problemami.

Dlaczego CZASEM lepiej nie sam?
Gdy chodzi o pełen relaks. Bo wino (używki in general :D ) smakuje lepiej jak smakujesz go z kimś.
Gdy chcesz odkrywać kulinarne walory (podobnie jak używki) – jak jestem sam, to jakoś szczególnie nie przejmuję się jedzeniem.
Gdy robi niebezpiecznie, bo lepiej mieć wtedy pewnego wingman’a, który będzie ochraniał ci plecy.
Bo taniej.
Bo czasem fajnie jest się do kogoś przytulić o wschodzie słońca, zachodzie, pod palmą, przy jakimś niesamowitym widoczku, pod gwiaździstym niebem itp.
Bo czasem zimno.
Bo nie jestem omnibusem i brakuje mi kilku cech umiejętności (np. język, niepohamowany optymizm, siła).
Bo fajnie czasem zrzucić na kogoś innego czytanie przewodnika, wybieranie hotelu, knajpy itp.

I tu należą się honory dla najlepszych partnerów podróży jakich miałem:
Alinie za zarażenie górami, podróże z plecakiem od schroniska do schroniska, luźne swetry i zimne piwka.
Anicie za 2 podróże stopem dookoła Europy, które pokazały, że wcale nie trzeba mieć pieniędzy, żeby pojechać daleko i przeżyć przygodę.
Also honours to the best non-Polish travel mates:
Rafael’owi for operation “What’s underneath?”in the Eastern Turkey (Kurdistan), we made a great team and went where everybody told us not to go. Great support with language (Turkish) and the feeling of safety (Brasilian military training).
Joni for being my Iranian wife (will never forget questions while checking in to hotels “Are you married?” “Yes, so much married!”), for the great attitude, travel experience, making it more interesting, being a good photo-model, making interactions with locals easier and prooving that there not necesarily have to be a girlfriend-boyfriend situation to travel together with a girl.
Sandra (Mexican Princess) for amazing attitude, killing smile, openess and wearing my cloths and a winter hat when freezing in Troy in Turkey in September.

[update – 23.09.2007] Koala jednak zasłużył na dodanie do listy (bardzo zasmucił go ten post). Za śmichy-hihy na rufie house-boatu w Kaszmirze i nasze niesamowite wizje spisane w jego czarnym notesie.

img_1249.jpg

img_1254.jpg

img_1266.jpg

img_1271.jpg

img_1277.jpg

img_1282.jpg

img_1285.jpg

img_1287.jpg

img_1292.jpg

img_1303.jpg

i wish i could remember, but my selective memory won’t let me

Wednesday, August 29th, 2007

Próbujemy wydostać się ze Srinagaru do Jammu, miejsca o którym Lonely Planet mówi, że poza faktem iż jest to hub komunikacyjny, to nie ma żadnego powodu, żeby tam jechać. Przyjeżdżamy planowo na dworzec autobusowy, tylko po to, żeby dowiedzieć się, że w dniu dzisiejszym żadne autonusy nie kursują. Szybko znajduje się 7 travelersów jadących w tym samym kierunku i organizujemy jeepa. Po godzinie jazdy tankujemy, 3 min za stacją zatrzymuje nas policja. Zjeżdżamy na bok i w tym samym momencie Hiszpanka zaczyna krzyczeć. Nie wiadomo o co chodzi, panika, wszyscy w pośpiechu wysiadają z samochodu. Wokół pełno ludzi, otwarta tylna klapa, a tam wijący się na podłodze jeepa Japończyk. Dezorientacja, nikt nie wie co robić, ślina z krwią. Padaczka, przewracam go na bok i czekamy aż atak się skończy. Oczywiście wokół 300 ciekawskich oczu. Atak się kończy, Japończyk nieprzytomny, pakujemy się do jeepa, wsiada też 2 policjantów (razem 10 osób), niezamknięta tylna klapa, kolorowa chusta nad samochód, gwizdek i zaczynamy przedzierać się przez korek do szpitala. Przed szpitalem znowu 300 ciekawskich oczu, Japończyk dochodzi do siebie, ale nie wie co się stało ani gdzie jest. Z pomocą Andiego z Austrii, policjantów i kierowcy organizujemy lekarza, toaletę, lekarstwa. Japończyk dostaje szlaban na dalszą podróż, odstawiamy go na powrotnego jeepa i jedziemy dalej. Schodzi ciśnienie, intensywny team building zadziałał. “Good job, man!” “Good job.” Na drogach jakaś wielka operacja wojskowa (Kaszmir!). Setki autobusów i ciężarówek wyładowanych żołnierzami zjeżdżają z gór. Kolejne wojskowe checkpointy, zaczyna nas to trochę irytować, kierowca mówi, że chcą łapówkę. Przy trzecim checkpoincie otwieram okno i wołam z uśmiechem “Hello, how are you? what’s the problem?”. Przerażeni wojskowi zazwyczaj machają ręką bez słowa, że można jechać. Docieramy do Jammu późnym wieczorem. Nie podoba mi się to miasto i chcę jechać dalej, ale rzucają nam jaką straszną cenę za bilet i to nie do samej Dharamsali, tylko miasteczka obok 15 km. No way, jakiś przekręt. W innym biurze mówią to samo. “The only bus, sir”. W końcu okazuje się, że chcą nam sprzedać bilet na całą trasę i wysadzić nas w 1/3 – stąd cena i nie ma innej opcji na dziś wieczór. Z Hiszpanami decydujemy się przenocować i pojechać rano lokalnym autobusem. Idziemy do hotelu-nory. Prysznic i w stanie upojenia idziemy “na miasto”. Zupełnie nie pasujemy do tutejszych standardów. Lądujemy w jakimś podłym trendi barze i robimy zamieszanie. Kelnerzy się nas boją, Hindusi się gapią, w końcu jacyś odważniejsi przychodzą po autografy i “podrywają” Hiszpankę, że ma ładne włosy, i w ogóle jest fajna (jest taka sobie), ubaw po pachy. Zamykają wcześnie, nas oczywiście się boją, dziwni geje przebrani za laski w sari żegnają się z nami. Bardzo dziwne. Na koniec Hiszpan gasi papierosa w kminku, czy cokolwiek to jest, na czym przynieśli rachunek. Totalna masakra w mieście, do którego nie warto zaglądać.

Następnego dnia jedziemy lokalnym autobusem z Koalą do McLeod Ganj, siedziby Dalai Lamy na uchodźctwie. Rano słońce, wieczorem leje, i tak codziennie. 2 noce w hotelu, bierzemy 2 pokoje. Mam dosyć przebywania z kimś 24h na dobę. Potem freak’owaty Izraelita poznany w autobusie mówi nam, że bardzo tanio można spać w klasztorze na uboczu miasta z widokiem na dolinę porośniętą lasem. Przenosimy się tam – ja na ostatnią noc, Koala decyduje się zostać dłużej. Niesamowite miejsce, cisza, spokój, nocleg i 2 posiłki dziennie za 200 USD za miesiąc – kiedyś muszę tu wrócić na dłużej.

Następnego dnia wyruszam sam o 4tej rano do Amritsar. Święte miejsce Muzułmanów Sikhów. Golden Temple. Miasto nie ma dużo więcej do zaoferowania. Nawet nie ma gdzie zjeść porządnie, a hotele to nory. Choć przyjechałem tylko na 1 noc, to wybrzydzam – pokój musi mieć okno. Bez przekonania zwiedzam kompleks swiatynny. Wrażenie robi różnorodność kolorów strojów odwiedzających. I jeszcze strażnicy ze śmiesznymi halabardami i brodacze w białych szatach z zakrzywionymi nożami przy paskach.

Dziś uciekam stąd do New Delhi. Kończy się czas. Chcę jeszcze tylko zobaczyć Agrę (Taj Mahal!). Jaipur sobie odpuszczam – next time. Mam dosyć spania po 1 noc w hotelu i ciągłego pakowania/rozpakowywania.

The closest to heaven you can get. Kashmir.

Sunday, August 26th, 2007

[21-8-2007, Kashmir, Srinagar, Needin Lake, houseboat Peony]

Dojechaliśmy do Kashmiru. Pierwsze wrażenie bardzo złe. 300 naciągaczy chce zabrać Ciebie niezobowiązująco i pokazać swój domek na wodzie na pobliskim jeziorze (z których słynny jest Kashmir). Same jeziora z autobusu wydają się być zarośnięte glonami. Za punkt honoru stawiamy sobie asertywność. Z autobusu w którym połowa to turyści (z czego 2/3 to Izraelici) wysiadamy ostatni dopiero na stacji docelowej. Pozostali turyści zostają porwani przez naganiaczy (sympatycznych, dobrze ubranych, z komórkami lepszymi niż moja – lesson learnt: nigdy nie ufaj Hindusowi, który ma lepszą komórkę niż ty). Tu po prostu biją się o turystów. Na stacji autobusowej znowu nas atakują. Bierzemy ich na przeczekanie, załatwiamy swoje sprawy a następnie wymaszerowujemy z postanowieniem najpierw wypicia herbaty, a potem lets see. Herbata z kolejnym naganiaczem, którym Koala wdaje się w dyskusje o życiu. To dla niego nowa lekcja asertywności, z której wychodzi obronną ręką na swój uprzejmy, śmiesznie stanowczy sposób. Uczymy się tego raju. “How much for a ride to Nagin Lake?” “120 ruppies.” “You must be crazy.” I śmiech. I następna rikshaw. Tak długo aż gościu mówi 60. My 50. On buja głową na boki cokolwiek to znaczy, a my wsiadamy interpretując to jako “whatever”. Wywozi nas co prawda w inne miejsce niż się spodziewaliśmy, ale ok. Jesteśmy nad brzegiem, są łodzie, możemy wybierać. Jest 5 naganiaczy trochę zaskoczonych faktem, że sami nagle pojawiliśmy się pod ich przed ich domami. “Sir, see my houseboat first” mówi Hindus, którego skóra na skutek jakiejś choroby przebarwiła się na kolor biały. “And then my, ok?” przekrzykują się. Wchodzimy na pierwszą barkę. Widzę i nie wierzę swoim oczom. Sufity wyłożone mozaikami z drewna, piękne kolonialne meble, kryszałopodobne żyrandole, chińskie wazy w rogach pokoju, moziężne popielniczki, poduszeczki na kanapę obszyte tym samym, ładnym materiałem co zasłony, tarasik na rufie z pięknym widokiem na jezioro. 2 sypialnie z łazienkami i wannami, jakieś 80 metrów kwadratowych. Koala nie może uwierzyć i ma zachwyt wypisany na twarzy. Ja lepiej radzę sobie z nieokazywaniem emocji. Wzdycham gdy siadamy w saloniku. Nie ma szans, że zaakceptujemy cenę. Rozmowa przyjemna, nieśpiesznie do sedna, właściciel błyszczy kulturą, klasą i obyciem, “so sir, how much would it be for a night for us? tell us the big number”, “you want double room, 2 meels per day?”, “yes, sounds good”, “then I can give you 300 ruppies each” (=2×7,5$) “and what if we take both rooms? I mean the whole boat for us”, “400 each”. Nie mogę uwierzyć. Ale zasada człowieka asertywnego brzmi, żeby nigdy nie brać pierwszej zaprezentowanej oferty. “No matter if we come back or not, Sir, I wanted to tell you that you have a really nice boat”. Kolejne nie robią żadnego wrażenia. Wszystkie są troszkę tańsze, niektóre mają telewizory, ale mozajek z drewna na suficie nic nie przebije (pewnie jakiś historyk sztuki albo pan Stefan z mieszkania Tomka znalazłby na to lepsze słowo niż mozaika :-) ). Wracamy. Powtarzamy szczegóły. Bierzemy całą łódkę! Dalsze szczegóły. O której kolacja, o której przysznic (bo muszą napalić drewnem), czy jesteśmy wegetarianami, co na kolację.

Spędzamy czas z właścicielem, na rufie, gawędząc. Idziemy do sklepu, napełniamy lodówkę napojami. Od czasu do czasu pojawia się duch-pomocnik Bashir. Nigdy nie puka. Jest jak część rodziny, służący, który robi swoje, nie widzi, czego nie powinien i stara się nie przeszkadzać. W moim świecie nie powinno być relacji pan-służący, ale w tym przypadku jest to bardziej przyjaciel, pomocna dłoń, friendly ghost. Dostajemy do podpisania dokumenty. Patrzyamy wstecz w księgach. W rubryce REMARKS ludzie z całego świata dziękują za gościnę, za cudowne chwile, załączają wesołe rysunki. Potem dalej tarasik, aż w końcu Bashir serwuje ogromną, pyszną kolację w stylu indyjskim. Wszystko jest idealnie. Nawet jak dla Koali (typ pedant-esteta). Wciąż nie możemy uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

Późnym wieczorem w stanie upojenia na rufie naszego królewskiego houseboatu wymyśliliśmy z Koalą, że to nie może być prawdą, że it’s too good to be true, że prawda jest taka, że zginęliśmy na jednej z mijanych serpentyn i trafiliśmy do nieba. Pociągnęliśmy tę wizję dalej poprzez podliczenie statystyk kto z nami trafił do nieba (strasznie dużo Żydów i tylko kilku potencjalnych katolików), co każdy z nas wziął ze sobą (Szymon ma wszystko, od scyzoryka przez ipoda, 2 aparatów, aż po laptopa), aż do analizy otaczajączego świata (przepis na niebo – bierzesz Morskie Oko w Tatrach, rozciągasz, wrzucasz 1 mln Muzułmanów-cywilów i 100 tys. Hindu-żołnierzy z karabinami i kamizelkami kuloodpornymi. Generalnie ulice nieba przypominają atmosferę Iranu, język – Kashmiri także zbliżony do Farsi – perskiego). I że jak za 3 dni, tydzień, czy kiedyśtam zdecydujemy się wyjechać Bashir stanie nam na drodze, pokiwa palcem i powie “yyyy-yyyymm jeszcze nie zrozumieliście? Nie możecie stąd wyjechać. Wasze życie, jakie pamiętacie, już nie istnieje. Musicie tu zostać. Witam w niebie… Czy wiecie kim jestem?” Tak właśnie się czujemy. Albo jesteśmy w niebie, albo kryje się za tym jakiś przekręt. Ale o tym przekonamy się jutro.

Zasypiam w wielkim, rzeżbionym łóżku bardziej przerażony myślą, że naprawdę umarliśmy i naprawdę jesteśmy w niebie, niż obawą, że możemy być potencjalną ofiarą dalszego naciągania lub oszustwa.

on the road to Kashmir

Sunday, August 26th, 2007

Amazing mountain pass from Leh to Kashmir. 480kms in 2 days (with an overnight stay in some shitty village). Avarage speed: 30kms per hour. Bumpy ride.

img_0661.jpg

img_0671.jpg

img_0697.jpg

img_0698.jpg

img_0712.jpg

img_0730.jpg

że jakby coś to nic

Sunday, August 26th, 2007

[Leh, 20-08-2007]

AMS – Acute Mountain Sickness. Symptoms: headache, lethargy, dizziness, difficulty sleeping, and loss of appetite. Had all of them. Recovery usually takes a day or two. Three days and two nights in my case. Rested a lot, slept 12-16 hours per day, sweared like hell and got better. Lesson learnt: taking a flight to high altitude is not the best idea. Take a bus instead.

But the flight itself was so worth it. Delhi-Leh. Over snowy mountain tops and exciting landing (lowering down to the tops of hills surrounding Leh, then a narrow 180 degrees turn and a smooth touchdown – priceless). Koala was waiting for me at the airport.

Luckily Dalai Lama himself was visiting the around so luckily we’ve seen him (and took some pics). White skin got us straight to the VIP sector. Lots of luck.

After 3 days in Leh we are going to Kashmir.

img_0415.jpg

img_0424.jpg

img_0431.jpg

img_0434.jpg

img_0442.jpg

img_0445.jpg

img_0452.jpg

img_0469.jpg

img_0471.jpg

img_0477.jpg

img_0480.jpg

img_0493.jpg

img_0495.jpg

img_0499.jpg

img_0506.jpg

img_0507.jpg

img_0510.jpg

img_0522.jpg

img_0629.jpg

img_0632.jpg

alive and kicking

Saturday, August 25th, 2007

After days in Ladakh and some lazy time in Kashmir I am going south. Now I am in McLeod Ganj – the residence of Dalai Lama. Later Amritsar, Delhi, Jaipur, Agra. So few days left and so many places to visit.

I have some stories and pics, but have no patience to upload them using overpriced Internet. I will do that later.

Anyway… see you around.

nigdzie sie nie ruszaj, to dla zdrowia niebezpieczne zbyt!

Thursday, August 16th, 2007

All pictures were taken in Varanasi, India. 

6am boat trip:
img_0058.jpg

img_0083.jpg

img_0086.jpg

img_0087.jpg

img_0099.jpg

img_0113.jpg
during a breakfast in a roof top restaurant we watched (and were watched by) monkeys on the surrounding buildings

Ganges blessing evening celebration:
img_0116.jpg

img_0142.jpg

img_0151.jpg

img_0164.jpg

img_0178.jpg

img_0181.jpg

img_0209.jpg

img_0250.jpg

img_0260.jpg

img_0297.jpg

img_0306.jpg

img_0311.jpg

Varanasi Panorama:
img_0394.jpg

img_0395.jpg

[update: 26-08-2007]
img_0401.jpg
Rikshaw ride.

tylko czasem zamyslenie

Thursday, August 16th, 2007

[Varanasi 2007-08-14]

What an amazing day. Wake up at 4:30 with a strong will to take a boat trip on Ganges river right after the sunrise. Of course since the very begining one guy approached me offering a boat and wouldn’t let it go saying that he is the only option and there is no other way to make this trip for a single person if not with him for a tremendous price. I have just ignored him and tried to join some other big, big group but the people who were aranging tours wouldn’t let me in (perhaps the whole groups were ripped off). So I was wandering around in the morning rain losing my hope and the guy was still not backing off.

I take a rikshah to the train station to buy a ticket for the day after. (More about rikshaws later on). After waiting in a line of tourist for 30 minutes and after 2 powercuts, 2 office floor cleaning breaks I manage to get a ticket. Not for the train I wanted, cause that one was sold out, but on the earlier one. On the other hand train never seem to be on time here anyway. I have tried the lower class sleeper last time and it was ok, but this time I am going for some luxury – 3-AC (3 levels of beds in a cabin, air conditioning).

Then I met another guy (funny American) and his buddy (blue raincoat Brit) and then a couple of Spanish people. So we were 5 looking for a cheap option. It is a raining season, so the Ganges is up, so currents are strong, so rowing is more difficult, so prices are higher, but we were all experienced India tourists ( ;-) ), so it was the matter of honour not to get ripped off. So finally we went down with the price to the acceptable level, came to the agreement with the guy that was bothering me for the last hour and at 6 we have finally set off. Watching how hard it was to row I felt sorry for the guys, but on the other hand they were trying to rip us off terribly at the begining, so no tips. A light monsoon rain was puring all the time, but this is something you get used to (even though I was wearing just a t-shirt and it was early morning I was fine). I made some nice pictures of people washing themselves up in the gaths by Ganges river. We see a real monkey group attack on some food store. The annoying guys seem to be ok, just too pushy and “clever”. So everything works out. Then together with the American and the Brit we have a breakfast at the rooftop restaurant next to a busy street and monkeys playing on the other buildings.

Then I drop off everything in the hotel and go to the Golden temple of… shiva penis. Right. Got a blessing. You cannot bring anything in the whole neighbourhood cause there were some bomb attacks so now they are paranoid about security (and doing a good job).

Then I get lost in the narrow streets and wonder around for some time till I find some main road, and some more time before I know where I am.

Willing to try something different to my hotel’s restaurant (good and cheap btw), I go to a place called German Bakery where they have all kind of good and fancy food India, Thai, European… whatever you can imagine. All kept in a laid back atmosphere. I meet Beatriz – a cute female Columbian freelance journalist. We talk much about traveling in India, sharing observations, experiences, about traveling in general, about plans, ambitions, about Poland, Columbia. We exchange email addresses (being watched with waiter-boys all the time – no privacy in this country), hug goodbyes and go our ways.

Then I go to the night ceremony of fire, music, smells, flowers, water by the river. I made many amazing pictures there. People are really great. I am doing my best not to disturb anybody, but they are so nice even moving away and giving a place so I can get a nice shot. And the ceremony is amazing. And I even stepped into Ganges to get some good shots. I hope I will not get sick of that cause water in the holly river is super polluted . I am so impressed.

After such a day I feel truelly happy. And I really feel like I change my attitude. Finally I get the right attitude. I am starting to trust people, I start joking with guys who offer to give a massage to my neck, I play with kids, I talk to friendly rikshaw guys. Then I head up to the hotel… But the best is still to come. I meet Raja Baba… But this is a different story for another note. And this is still an open story. To be continued… ;-)

Before I came to India I talked to Nacho (my Spanish buddy from Brussels). He had just came back from India. And he told me “Amazing country. But so challanging. You will see.” I think after 3 days I understood what he meant. It was while taking a cycle-rikshaw. This guy took me for a 2 minutes ride, being all exposed to the rain, on bumpy streets, hardly being able to make it at some moments. I felt so bad seeing it. This guy was doing that because of me. And I will pay him really shitty nothing in return. Thing that should not be. (My second reflection though was that it would be interesting to do that job for some time as a white guy in India :-) ). On the other need if you use a motor-rikshaw instead this guy is let with nothing. Nacho, I know you have such a good heart (deep beneath your hairy chest :P) and I know you must have felt the same.

Photos will come later on. Memories fly away more quickly than images.

PS. [Delhi 2007-08-16] I am back to Delhi to catch a flight to Leh on 17th 5:30am.
Nie mam kontaktu z Koala (wylaczony telefon). Jak sie nie znajdziemy, to wyglada na to, ze sam lece w Himalaje.

Could you tell me one thing you remember about me?

Monday, August 13th, 2007

Pełne wrażeń 2 dni w Indiach. Uczę się tego kraju. Na razie jestem nieśmiały i niepewny. Mnogość doznań, widoków, twarzy, zwierząt, zapachów. Dokładnie wszystko jest nowe, nieznane, inne. Daję sobie czas na aklimatyzację. Muszę się nauczyć jak się poruszać, zachowywać, dawać radę.

Przylatuję do Delhi 11 sierpnia rano. Z lotniska autobusem do centralnej stacji koleji, od razu przyzwyczajam się do widoku auto-rikszy, których wokół są tysiące, szybko przechodzę przez bazar (okolicę hosteli), cośtam jem, kupuję jakieś drobiazgi i już tego samego dnia po południu jadę pociągiem do Varanasi (na wschód). Pociąg oczywiście odjeżdża z ponad 3 godzinnym opóźnieniem, ale spędzam ten czas ze spotkanymi na peronie Brytyjkami, którym wszyscy zaglądają w dekolty. Przynajmniej nie jestem największą atrakcją. Oczywiście najłatwiej kontakt nawiązuje się z dzieciakami. Lesson learnt: nie puszczać oka do mamusiek.

Jadę sleepers’em (2nd class, no AC) razem z Japończykiem Takashi i całą masą lokalesów. Wrzucam plecak pod siedzenie i przypinam kupionymi wcześniej łańcuchami. Zamawiam posiłek wegetariański (ryż + leczo + przyprawy + więcej przypraw zapakowane w folową torebkę jak dragi, wszystko to na aluminiowych tackach zawinięte w folię aluminiową) – lepsze niż w Lufthansie. :-) I kolejna lekcja – po spożyciu opakowania wyrzucamy za okno (wbrew moim zasadom, ale ulegam lokalnym znawcom obyczajów). W nocy dosiada się jeszcze parka mieszana Hiszpanów. Zasypiam twardo i budzę się koło 10tej.

Stoimi na jakiejś stacji. Nagle Hiszpanie zaczynają robić zamieszanie. Biegają, pakują się, mówią, że przejechaliśmy Varanasi. Wyglądam za okno, patrzę na zegarek… hmmm… może i przejechaliśmy, ale na pewno nie wysiadam tutaj, toż to jakieś zadupie totalne jest. No ale Hiszpanie, wiadomo, w gorącej wodzie kąpani, i już za chwilę widzę ich na peronie przeskakujących przez tory i pędzących do stacji. Za moment przyjeżdża lokalny pociąg z przeciwnego kierunku, obładowany ludźmi, z boku podwieszone rowery, w środu masa pakunków. Okazuje się, że jest tylko jeden tor, a to była mijanka. No dobra, no to brniemy dalej w nieznane. Na spokojnie z Takamashi próbujemy ustalić fakty. Decydujemy się wysiąść w Mau, 2h od Varanasi, i tam złapać express z powrotem. Dojeżdżamy ekspres stoi 2 tory dalej, bieg, ale express od razu rusza i nam ucieka. No trudno.

No to jesteśmy w Mau (mieście którego nie ma w Lonely Planet, OMG! ;-) ). Szaro, same riksze rowerowe, kropi, a potem zaczyna się potworna ulewa. Ludzie się na nas gapią, a my siedzimy sobie i czekamy. Jakieś tam interakcje z ludźmi. Fajka z rikszabrzem, pokazywanie książki sprzedawcy orzeszków, zabawa z 2-letnim dzieckiem (mama nawet dała mi potrzymać księżniczkę, ale ta zaraz zaczęła płakać). Pociąg spóźnia się 5 godzin. Docieramy do Varanasi wieczorem po zmroku.

Przepychanki z rikszarzami w końcu bierzemy pre-paid’a. Jestem zmęczony, nieufny i arogancki. Jeszcze nie potrafię odróżniać złych twarzy od dobrych, przekrętu od chęci pomocy. Do tego deszcz, i ulice zalane na 15 cm. Rikszarz chce nas podwieźć pod hotel, chce wyminąć korek na głównej drodze i skręca w ciemne wąskie boczne uliczki. Jak zaczyna jechać w przeciwnym kierunku wietrzę postęp, wkurzam się i besztam go. “Excuse me sir, but I know the way.” Zupełnie niepotrzebnie wybucham. Każę mu zawieźć nas do głównego placu. W końcu docieramy. Rikszarz mówi jak dojść do hotelu, dziękuje i żegna się. A mi głupio, bo był miły, a ja nie.

No to zostało tylko zadanie znalezienia hotelu. Wokół masa pomocnych młodzieńców, którzy nie chcą się odczepić, ale chcą Cię zaprowadzić tylko do ichniego hotelu, bo w tym co wybrałeś nie ma miejsc. Jeden jest wybitnie natręny, nie chce się odczepić. Ignoruję go i pytam sklepikarzy o drogę. On twierdzi, że zna drogę i że zaprowadzi, ale ja znowu jestem bezczelny i próbuję go przegonić. Giniemy w gąszczu uliczek szerokich na półtora metra. wszędzie ludzie, pootwierane sklepiki, handel wszystkim, brud, krowy, kozy, kupy, ulewa. Natręt idzie cały czas z nami, a ja co jakiś czas pytam się sklepikarzy, czy na pewno idziemy w dobrym kierunku. “To the left sir, welcome to Varanasi.” Jak w dzielnicy wysiada elektryczność, to przestaję besztać natręta, który ma latarkę i tylko modlę się o jego ucziwe intencje. Docieramy do hotelu o 21. Nie ma pokoi, ale będzie jeden po 23. Jemy pierwszy tego dnia posiłek w hotelowej restauracji na tarasie z widokiem na spowity w ciemnościach Ganges. Schodzą emocje. O 23 dowiadujemy się, że nie ma pokoju, recepcjonista dzwoni do innych hoteli, w trzecim mają miejsca, przychodzi boy. Prowadzi nas ciemnymi ulicami przez 5 min i zachrypniętym głosem opowiada ciekawe rzeczy o Varanasi. Hotel słaby, obsługa ponura, pokój mały (jak na Okopowej), tylko podwójne łóżko i ściany. Kibel/prysznic w jednym wspólny. Bierzemy razy dwa. Żegnam się z Takamashi. Marzę tylko o prysznicu i przebraniu ciuchów, które założyłem jeszcze w Gdyni. Robię to i padam spać przy zamkniętych oknach i wirującym wentylatorze. Pierwsza noc w łóżku w Indiach. Uratowany. :-)

Dziś (13 sierpnia) pobódka o 10tej, powrót do ładnego hotelu, a potem szwędanie się po ulicach. Odwiedzam miejsca gdzie palone są zwłoki. Zaduma i przygnębienie. Chodzę brudnymi ulicami. Nieśmiało zaczynam robić zdjęcia. Bardzo uważam (bardziej niż inni turyści z równie wielkimi aparatami). Trochę żałuję, że nie wziąłem też małej cyfrówki. Wracam do hotelu koło 18stej. Na dziś wystarczy. Muszę uważać, żeby nie przeholować fizycznie. Piję dużo wody, 3 prysznice dziennie dla ochłody. Organizm stary i nie przyzwyczajony, a warunki niezwykłe.

Uczę się Indii. Są zupełnie inne niż wszystko co widziałem wcześniej. Fakt, że podróżuję sam wzmacnia doznania, sprawia, że odbieram wszystko bardziej, mocniej. Masa czasu na przemyślenia. Na pewno cenne doświadczenie.

Dalszy plan – 2 dni w Varanasi, potem powrót do Delhi, żeby 17stego polecieć do Leh – daleka północ, Himalaje.

img_0002.jpg
Bazaar street in Delhi.

img_0013.jpg
Mau.

img_0016.jpg
Mau.

img_0038.jpg
Gimme some power.

img_0042-repost.jpg
Ganges view from Alka Hotel.

img_0044.jpg
Ganges view from Alka Hotel.

img_0048.jpg
Streets of Varanasi.

img_0054.jpg
Pilgrims in Varanasi.

or not

Friday, August 10th, 2007

English version will follow later (or not).

Lot z niespodziankami. Wylatuję z Gdańska do Warszawy planowo, by tam dowiedzieć się, że lot to Wiednia został s’cancel’owany. Nerwy, że podróż przeciągnie się w nieskończoność, wizyta w biurze Austrian, opcja Monachium, nie jednak Wiedeń. Okazuje się, że Wieden-Delhi jest opóźniony aż do wieczora i że zdążę na niego dolecieć następnym Warszawa-Wiedeń. No więc Executive Lounge (ubrany jak śmieć w Meksykańskim wdzianku wśród smutnych panów w garniturach). Jak w Fight Clubie – single-serving friends, kola, piwo, kawa, snack. Warszawa-Wiedeń, sprite, i znowu Executive Lounge, sok, gulasz, herbata, piwo. Planowany odlot 21:00 (miało być 13:25).

Na lotnisku w Wiedniu dwie znajome twarze – koleś ze studiów i gość z Accenture. Obaj służbowo – nie podchodzę. Wiadomość z pracy na sekretarce. Oddzwaniam. “Szymon, czy mogę w razie czego dzwonić do Ciebie w czasie urlopu?”. “Nie wydaje mi się, będę w innej strefie czasowej.” Niemiec w życiu by tak nie zapytał. Chyba, że waliłby się świat, to wtedy wysłałby smsa. A Polak potrafi.

Zaczynam wakacje. Czuję się dobrze. Problemy nie istnieją (znowu potwierdza się, że problemy, są lokalne – wystarczy się trochę oddalić i już nie istnieją). Czytam – wcześniej Kapuścińskiego, teraz Pałkiewicza. Zbieram w głowie “smaczki”. Np. w Afryce obcego gościa traktuje się jak boga. Tak na wszelki wypadek. Lepiej zachować ostrożność i ugościć przybysza niż potencjalnie narazić się bogom. Albo: co roku na świecie na malarię choruje 150 milionów ludzi, 1 na 100 umiera. Czuję, że włącza mi się kreatywność. Mózg gdy nic nie musi zaczyna robić to co lubi. Przemyślenia odnośnie sensu, celu, sposobu. I podekscytowanie podróżą w nieznane. I jeszcze ten cholerny przewodnik, do którego zmuszam się by zajrzeć. Brak planu – zdaję się zupełnie w ręce losu. Może zatrzymam się w Delhi, a może od razu pojadę dalej. Like fish in a sea.

Leave all our hopelessnesses aside (if just for a little while)

Thursday, August 9th, 2007

My passport (and visa) arrived with a delay. One more day and there would be no trip. But fortunately everything worked out this time. You can achieve quite a lot with some patience and politeness. So tomorrow, with God’s help, I will be far, far away. Alone with my backpack in a strange land. Still had no time to read the guidebook. Will do that on a plane. On a very last moment. And then, shall the adventure begin. Just another dream coming true. So easily. I was looking for a nice self-portrait for facebook (narcism, hell yes) and found this one (crop from a bigger picture):

In Sandra’s glasses
in Sandra’s glasses (Mexico’2007)

Wish me luck!

smile

Wednesday, August 8th, 2007

Turkey 2004. Good old times… Now I would do it even better. :-)

if you dont like my fire, then don’t come around, cause i’m gonna burn one down

Tuesday, August 7th, 2007

The work stress is changing into a travel stress… and I kind of like it. Not ready for my travel at all. Haven’t looked into the guidebook yet. I hope I will have enough time for that on a plane. The idea of the travel is to visit the Northern part of India – the desert of Rajastan, Himalayas and the holy city of Varanasi. Let’s see how it works out.

I’ve had many shinny days recently. Full of laud and honest laughter. Hanging around having fun and getting to know each other. Putting aside this-will-not-work thoughts and just giving it a chance. Fair enough.

Crazy headhunters stroke me with double power. I have no idea why, but I am getting like 3-5 emails per day with “once-in-a-lifetime opportunities”. Crazy motherfuckers want even to arrange phone interviews when I am in India. Damn, I hate this pushy approach. But I am taking it easy and just checking the options. I kinda like my job so no quick moves – just looking around.