if i could start again a million miles away i would keep myself i would find a way

Saturday, June 19th, 2010


Foto: Puerto Lopez, Ecuador, Grudzień’2009

A dziś założę na twarz uśmiech.

i’m sorry, i didn’t mean to, but i wanted to

Saturday, June 12th, 2010


foto: Cuenca, Ecuador, Grudzień’2009

hay gente que es de un lugar, no es mi caso, yo estoy aquí de paso

Thursday, June 3rd, 2010


[foto: Puerto Lopez (Ecuador), grudzień’2009]

uwielbiam zapach ptasiego gówna i zdechłej rybki o poranku

Friday, January 22nd, 2010

[Puerto López, Ecuador]

there’s nothing you can say but you can learn how to play the game

Tuesday, January 12th, 2010

Nie wierzcie temu, kto wam mówi, że daleka wspólna podróż to najlepszy sposób na poznanie partnera. To stąpanie po rozżarzonych węgłach, to przeprawa przez las pełen pokrzyw, to wizyta w pełnym duchów Tesco o trzeciej w nocy.

Od czterech lat żyję na walizkach. Przyzwyczajony do bezmyślnego gapienia się godzinami przez okno. Przyzwyczajony do faktu, że nikt nigdy nie czeka na dworcu, czy lotnisku. Przyzwyczajony do suchego chleba i jogurtu, gdy nie ma czasu na śniadanie. Przyzwyczajony do tego stresu ściśniętego żołądka, gdy wysiadam z plecakiem na jakimś obcym dworcu i muszę sobie poradzić. Zawsze sam, nie dając po sobie poznać, że trochę się tego wszystkiego boję. Oswojony z tym stanem, zamyśleniem.

A tu ciach, zburzony balans, jesteś z kimś niemal 24h na dobę. Dziesiątki godzin w autobusach, taksówkach, na ulicach, restauracjach, w hotelowych pokojach. I wszystko staje na głowie, cała ta wypracowana przez lata w drodze rutyna. Decyzje, kiedyś podejmowane w sekundę we własnej głowie teraz często trzeba przedyskutować… I zamiast ciasteczek do autobusu – chipsy i owoce, zamiast piwka na tarasie, piwko z doritos i guacamole. Więc nie da rady, żeby coś nie wybuchło. No bo jakto tak?

I myli się ten, kto myśli, że taka podróż jest romantyczna, że to tylko trzymanie się za rączki, spacery po plaży i zachody słońca. O nie. To nieprzespane noce, gdy męczy cię zatrucie pokarmowe (wraz z dźwiękami i zapachami dobiegającymi z łazienki), to gonitwy za komarami, przegrane z nimi wojny i puchnące ślady po ugryzieniach, to jeansy z subtelnym zapaszkiem zajeżdżającego rybką oceanu.

Ale to też zupełnie inne spojrzenie na nowe, nieznane. Wspólne odkrywanie smaków, miejsc i ludzi, pokazywanie palcem rzeczy, których sam bym nie zauważył (albo po prostu zignorował).

Nowy stan. A ja tak boję się nowego. Ale pojechaliśmy i wróciliśmy, i się nie pozabijaliśmy. Więc chyba było dobrze. A czasem wyśmienicie.

bo Dzieciątko Jezus to też podróżnik

Thursday, December 24th, 2009

[Cuenca, Ecuador]

nino viajero, cuenca, ecuador

W tym roku z miasta Cuenca w Ekwadorze, gdzie w wigilię Bożego Narodzenia na ulicach dzieją się rzeczy niesamowite. Konie obwieszone podarkami dla Jezusa, ciężarówki wyładowane aniołami, dzieci przebrane za postaci biblijne a także w tradycyjne stroje. No i samo Dzieciątko Jezus jako podróżnik. Tańce, radość, celebracja. Wzruszenie.

Wzruszenia i Wam życzę, wśród kolęd i opłatków, choinki i prezentów.

rozpieprz ostatnie grosze by zabawić się nad morzem

Sunday, December 20th, 2009

[Puerto Lopez, Ecuador]

3 dni w autobusach.

Na granicy w Desaguadero miedzy Boliwia i Peru kradna Jackowi maly plecak. Poszly sobie karty, obiektyw, prawo jazdy, dowod osobisty, ladowarka do iPhona, spiwor. Chwila nieuwagi i dalismy sie zrobic jak glupi gringo. W sumie wiecej klopotu niz realnych strat. Coz, lekcja nauczona, szczegolnie dla Jacka. Z okazji kradziezy zatrzymujemy sie na jedna noc w Puno i organizujemy sie (telefony do bankow, przelewy, cash na droge). Zegnamy sie z Jackiem.

Potem przez kilka godzin. W sam raz zeby zjesc lunch i posc na targowisko z ciuchami. Szok, zapomnalem jak to jest mieszkac w cywilizowanym kraju gdzie w jednym miejscu ma sie do wyboru 20000 modeli butow.

Jedna noc w Guayaquil, najwieksze miasto w Ekwadorze. Przyjezdzamy poznym wieczorem. Znajdujemy tani hostel, ktory zawzwyczaj chyba pelni role pokojow na godziny. Pierwszy zaprezentowany pokoj ma na scianie fotke baby w bikini, a smierdzi tak jakby ciala kotlowaly sie w nim jeszcze przed chwila. Bierzemy inny, z oknem. 10 USD za noc. No wlasnie, bo tu waluta jest dolar. Dziwnie mi z tym.

Potem trafiamy do Montañity w Ekwadorze, reklamowanej jako raj dla surferow. Jedna noc w domku, ale smierdzial dziwnie i byl wietrzny. Przenosimy sie do hotelu na koncu plazy. Z dala od tlumu gringo. Ceny jak w Europie.

Z Montañity uciekamy do Ayampe. Dziura na wybrzezu. Plaza kamienista, ogromna. Pod spozywczym pijaczki pija piwo. Juz lepiej.

Dzis wybralismy sie do Puerto Lopez. Miasteczko rybackie. W koncu porzadnie przypieka slonce. Robie zdjecia rybakom, zbieramy muszelki.