Archive for 2009

Jaka to rzecz?

Tuesday, August 18th, 2009

Zmontowal jak zwykle Pasikonik. Wysokich lotow, Przyjacielu!

mam to gdzieś

Monday, August 10th, 2009

La Paz, Bolivia, 2009-08-10

Ogłaszam koniec operacji “Stop chasing shadows, enjoy the ride”. Operacja zakończyła się sukcesem, pacjent przeżył swoją własną terapię i ma się dobrze.

“Jest czas łowienia ryb i jest czas suszenia sieci.” Jest czas, żeby iść do przodu, uciekać do utraty tchu, jest i czas, żeby się w końcu zatrzymać, i żyć, doświadczać inaczej.

Nagle w głowie pojawiła się potrzeba mentalnej stabilizacji, innego rodzaju doświadczania, doświadczania piękna codzienności.

Niczym w dobrej grze komputerowej, następny level, wyższy poziom, zupełnie inny od poprzedniego. Zupełnie nowa przygoda.

Ogłaszam początek operacji “ja z tych wszystkich miejsc nie przywiozłem zdjęć”.

bo to chyba trzeba

Monday, August 10th, 2009

bo to chyba trzeba zestarzeć się razem
wsród tych ulic codziennych
czasem wśród muzyki i zapachu kadzidełka
tarzać się we wspólnym szczęściu

bo to chyba trzeba iść wciąż przed siebie
zrozumieć coś, coś odkryć
zdobyć jakiś swój szczyt
ciągle szukać, nic nie mieć

bo to chyba trzeba prowadzić wojny i nawracać
bezkompromisowo zmieniać świat
reperować, sprzątać, wygładzać
wrogów nienawidzieć

bo to chyba trzeba pijakiem być
dryfować wśród dymu i szklanek
lewitować wysoko nad pisuarem
obracać wszystko w prostacki żart

zapomniałem Ci powiedzieć, że…

Saturday, August 8th, 2009

Z La Paz spotkaliśmy się przypadkiem. Miasto nie wiedziało, że przyjdę, że pojawię się w tych miejscach. Ba, nie wiedziało nawet o moim istnieniu. Poznaliśmy się przez jakichś znajomych znajomych. Zupełnie przypadkiem.

La Paz na początku wydawało się bardzo egzotyczne. Miało inny kolor skóry. Jednak po chwili rozmowy wydało się jakoś trochę znajome. Wymieniliśmy pierwsze uśmiechy.

Z La Paz zaczęliśmy się spotykać – najpierw przypadkiem, pojawiać się w tych samych miejscach. Najpierw w małych i średnich barach, na koncertach, przy dobrej muzyce. Wtedy odkryliśmy, że tak samo lubimy nurzać się w dźwiękach, czasem miękko samotnie płynąć zasłuchani, czasem w dzikim wspólnym tańcu. Gdy to odkryliśmy – zaiskrzyło.

Zaczęliśmy się spotykać z La Paz – już nie przypadkiem. Gdy złamana została pierwsza niepewność coraz odważniej zaczęliśmy stąpać i łapać się za rękę. Przyjeżdżaliśmy do siebie tymi busami, co są ich tysiące w każdym kierunku, współdzielonymi taksówkami. Tylko w nocy czasem (a właściwie nad ranem) La Paz zamawiało dla mnie taksówkę. Wszystko szło gładko, bo wszyscy życzyli nam dobrze i pomagali odnaleźć siebie w tym mieście. Czasem tylko ktoś rzucił zdziwione spojrzenie – co ten białas robi z La Paz? Ale zazwyczaj nikt jakoś szczególnie się nie dziwił – wszyscy widzieli, że La Paz jest śliczne i może być z kim chce. A białas wydawał się dosyć sympatyczny.

La Paz coraz bardziej oswaja się ze mną, a ja z nim. La Paz obnaża się przede mną ze wszystkich swoich sekretów, opowiada coraz więcej swoich historii. A ja nurzam się w tym jakbym nigdy wcześniej nie był w żadnym dużym mieście. Czas z La Paz zlewa mi się w jeden wielki sen, w którym każdy dzień jest lepszy od poprzedniego.

La Paz i ja znowu mamy niewyspane oczy, jednak nie możemy zmienić tego stylu życia. W tych miejscach, gdzie czujemy się dobrze – zostajemy do końca nocy. Bez planu na jutro, cieszymy się dzisiaj.

La Paz rozkochało mnie do utraty tchu. La Paz kusi, żebym został na zawsze.

La Paz, el 8 de Augusto 2009

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

la paz streets

czerwony notes w którym trzymałem wszystkie te swoje czarne myśli

Wednesday, August 5th, 2009

notes notepad notebook

Tym razem można kliknąć i powiekszyć.

This post is a part of my miniproject “notes“.

zbyt zachłannie i trochę przesadnie pobyć chwilę sam, chyba go znam

Tuesday, August 4th, 2009

[balcony, room 23, Alojamiento El Carretero, La Paz, Bolivia]

Ustrzelone z mojego hostelowego balkonu pomiędzy 13:25 i 14:07.

la paz balcony

la paz balcony

la paz balcony

la paz balcony

la paz balcony

nie warto burzyć tej ciszy, to złodziej mówi tak, choć życie to dla wielu z nas jedynie głupi żart

Monday, August 3rd, 2009

[La Paz, Bolivia]

La Paz. Mógłbym tu mieszkać.

Rano prysznic. Jeśli jest prąd. Za zimno na zimny prysznic.

Jaja z Jose, hostelowym pracownikiem po trzydziestce, do którego głównych zajęć należą sprzątanie pokoi i otwieranie kraty przy wejściu do hostelu, gdy ludzie chcą wejść lub wyjść. Simon. Polaco. Simon Templer. Haha. I jeszcze po cichu przypomina, że jak chcę, to może sprzedać marihuanę albo kokainę. Hasta Luego amigo!

Soczek na małym targowisku u tej baby co zwykle. Już się ze mną oswoiła. Como esta? Muy bien, usted? Szejka z bananów i może saładka owocowa dziś, bo ostatnio krew z nosa i w ogóle mało witamin. Jest dolewka? Muchas gracias!

Ulica stromo w dół, wyczekać moment, aż samochody zatrzymają się na światłach albo w korku i można się przeciskać. Na każdym rogu rozpiździel, bałagan, coś się dzieje. Potrzebuję czasem tego stanu totalnego pobudzenia umysłu. Że na każdym kroku jesteś atakowany jakimś bodźcem, małym światem. Te krótkie spojrzenia 50 razy na minutę. Szybka analiza, przypasowuję do widzianych wcześniej puzli, obserwuję, rozgryzam, zazwyczaj trafiam. Taka moja gra w niedoprzewidzenia. Uzależnia.

Więc włóczę się ulicami bez celu i składu zastanawiając się co na śniadanie, co na kolację. Pływając zazwyczaj na powierzchni tej rzeczywistości, nie zanurzając się. Zawsze tak samo. Czy to w Warszawie, czy w Brukseli, czy w Istanbule, czy w Delhi, czy w Bangkoku. Pochodzić, “pozwiedzać”, czasem przystanąć i zapytać się ile to kosztuje. Ale zazwyczaj nic, bo przecież nic nie potrzebuję. Jedynie napełnić brzuch od czasu do czasu. A żołądek coraz bardziej wybredny. Pieczony kurczak z frytkami – nie, może stek, makaron, pizza.

Deptak. Jak monciak w Sopocie. Ale stragany inne. Można kupić nie tylko pączka, ale i słuchawki, kłódkę, gacie czy stanik. Ale i tak jest luźno, bo mercado jest gdzie indziej. A tam to dopiero jest zajeb, stragan na straganie na stromych wąskich uliczkach i wszystkie produkty świata o gabarytach poniżej 30×30 cm. Od gwoździ aż po mięso.

Internet.

Skype z Tomskim. Krząta się, robi hałas w swoim tymczasowym apartamencie w UK. Dziecko w drodze od marca, u Anki burza hormonów, może zdążę na ślub. A do mnie w kafejce podchodzi boliwijski dzieciak, gapi się w monitor, pokazuje na ekran palcem i gada po hiszpańsku. Biorę go na kolana, pokazuję Tomskiemu do kamery. Po prostu wzruszył mnie ten mały. Otwarty na wszystko, bez uprzedzeń, mały ciekawski brzdąc.

Telefon do domu. Znowu z tatą. Bo mama z Emilką znowu “podróżują”. Za miasto nad jezioro. Bardzo fajnie, przynajmniej tak! Ciekawe jak Kajtkowi idzie autostop.

Facebook, strumień informacji o znajomych duszach z całego świata. Ktoś pyta gdzie jestem, ktoś prosi o zdjęcia, ktoś tęskni. O Marta znowu podróżuje. To dobrze, bo to znaczy, że już ją wyleczyli, bo ostatnio umierała na choroby tropikalne i nie mogła chodzić. Miałem do niej napisać. Aurelie gdzieś wyjeżdża, będzie przez miesiąc poza zasięgiem. Znowu nie napisze gdzie. Zdjęcia z jakiś “szalonych” imprez. Mała wrzuciła moje zdjęcia z cmentarzyska pociągów, Stefi podobało się w Tupizie i sprzedała samochód. Zdjęcia po tajfunie w Hong Kongu (tęsknię za małą_v). Zdjęcia z urodzin Tomali na statku na Wiśle. Znajome twarze, Koala, Anet, Konrad… Ktośtam ma urodziny – zignoruj, taki tam znajomy. Facebook. Czat, Luis w Limie, podoba mu się, przypomina dom – Sao Paulo, musi być ohydnie. :) Lena wrzuciła zdjęcia w bikini na jakiejś plaży, pewnie w Brazylii. Ktoś znowu zrobił quiz po tajsku, spam, spam, spam. Facebook.

Maile. Ira pisze bardzo prywatnie o samotnoście w Buenos Aires, pyta dlaczego ja też czułem się tam samotny. Solene już z powrotem we Francji. Pisze mi po hiszpańsku o tym, że lato i koncerty. Z Francuzką po hiszpańsku, kto by pomyślał… Ktoś chce mi dokuczyć, wysyła ładunek jadu zawarty w kilku liniach tekstu. Niby przelatuje koło mnie niczym balon z wodą rzucony z innego świata, niby nie trafia, i spływa, ale wciąż… będę o tym myślał. I walczył z pokusą, by odesłać swój balon z jadem, kilka celnych kąśliwych słów. Ale po co, znowu zdalne wojny, tym razem nie dam się sprowokować.

Blogi. Płyną zdjęcia ze wszystkich stron świata. Relacja po ile jest hostel w Kuala Lumpur, nuda. Relacje lepsze i gorsze. Widoczki, widoczki, ja na tle fontanny, ja na tle oceanu, ja z Meksykanką, ja na tle piramid. “Odkrywam” bloga parki podróżującej po Azji z malutkim dzeckiem. Wow. To dopiero wyczynowcy! Dodane do ulubionych. Monia wędruje muzycznie i wewnętrznie, szyfruje swoje nastroje. Kiszczak barwnie opisuje swój bezkompromisowy świat, gdzieś tam daleko Lenonka znowu ma mieć dziecko, duchy z dalekiej przeszłości, z którymi już się nie znam, a których życia śledzę niczym jakąś fikcyjną powieść.

Stan konta, spoko, starczy jeszcze na kilka miesięcy dryfowania. :) Nie ściągnęli mi z konta tego co mnie bankomat oszukał i nie dał kasy, żadnych podejrzanych operacji na karcie kredytowej.

Flickr. Upload ponad dwustu zdjęć z ostatnich 1,5 miesiąca. Kurde, jak ja nie lubię tagować. A potem wrzutka – tylko 2 godziny, spoko.

Zdjęcia na bloga. Spoko. Ola wysłała maila z linkiem do kilku agencji fotograficznych. Fajnie, że dziewczyna we mnie wierzy i że zrobiła coś do czego sam bym się nie zmotywował. Nie wiem, czy coś z tego będzie. Kasa z tego pewnie mała, a trzeba będzie się spinać, tagować, targować, wysyłać pliki. A to przecież mój intymny świat, moja intymna wędrówka. A ktoś będzie chciał to oglądać, oceniać, decydować czy się przyda, czy nie przyda. Z resztą to Boliwia, to się przecież nie sprzeda. Kto by tam chciał jeździć do Boliwii!.. Majorka, Teneryfa, Turcja, Egipt, Ibiza…, to może kupiłyby biura podróży, widoczek do folderku. Szybciej Tajlandia. Chociaż to i tak na razie “daleko” dla przeciętnego Polaka. “Bo znajomi byli w Egipcie i takie piękne zdjęcia przywieźli.” Chyba wolę zarabiać pieniądze jako informatyczny najemnik. Złego życia przecież nie miałem. Dużo samotnych nocy i hotelowych pokoi. Ale przecież Bruksela, to było życie. Znajomi, imprezy, kino za darmo, samochód, szalone weekendy, Rue Royale… I te szalone weekendy w Warszawie. Czemu nie, mógłbym znowu pomieszkać w Bruskeli. Z resztą może wypali ten job w Antwerpii. Bo ja tylko chcę mieć ciekawe życie. Mogę znowu zwolnić, ściszyć na rok, czy trzy. Albo Warszawa. Mógłbym przecież pochodzić do kina, na piwo z Naleśnikiem, zakręcone akcje, pawilony, dużo śmiechu, złote tarasy, czasem lunch jakiś razem, koncert w Stodole, Kazik kolejny raz, Grabaż, nieprzewidywalne kluby na Pradze, Jadłodajnia, czasem może Klubo przez sentyment, nocne powroty na piechotę przez centrum albo taksówką. Miałbym czas, żeby uaktualnić się serialowo i muzycznie. Albo do Gdyni. Kurde, przecież tam lato, możnaby z Lesiem kabrioletem na Hel . Albo Kaszuby, jeziorko, kiełbaski…

Komentarze na blogu. Blablabla, czasem cieszy, a czasem wkurwia. W cholerę wyrzucić możliwość komentowania. To nie film, żeby wystawiać recenzje. Ale czasem miło połechta, jak jakiś znajomy coś napisze. Miło wiedzieć, że zagląda i ogląda. Moderowane. Bo czasem jakiś debil się uaktywni. Nie podoba się, to nara, ale nie wylewaj mi tu pomyji, miło ma być, jarzysz?

Wirtualna Polska, o ja p$@(#%lę, bez sensu.

Koniec internetu.

Ulice długie i strome, oddech płytki, czasem trzeba się zatrzymać. SPALINY. Kaszel i chusta na nos. A płuca jeszcze mniejsze. Policja w maskach, przed grypą czy przed spalinami? Stragany, pirackie płyty, warzywa, kosmetyki, kompoty…

Zdjęć robię mało. Nie czuję tego. Większość czasu w ogóle nie noszę aparatu, bo zupełnie nie jestem w nastroju do focenia. Poza tym jest ciężko, bo w tym bałaganie nie ma czasu na jakiś mądry kadr. Poza tym mówią, że niebezpiecznie. To paraliżuje. Choć nie czuje się realnego zagrożenia, bo przecież matki z dziećmi i małolaty w mundurkach, to jednak trzeba mieć oczy dookoła głowy. Nigdy nie wiadomo gdzie czai się licho… Tak jak Filipa w Peru porwała i złupiła taksówka z Jezusem o dwunastej w niedzielę. Bynajmniej nie zawieźli go do kościoła. Niedoprzewidzenia. Nie fotografuję, nie czuję tego, za duży rozpiździel.

Kolacja, może tam gdzie wczoraj, niezłego steka mieli. Serwis jest tak sprawny, że zdążę zrobić tylko pół lekcji hiszpańskiego w książeczce. Lekcja 8. Wolno mi to idzie. Ale przecież każdego dnia uczę się nowych słów. Ze słowniczka, jak coś mnie zainteresuje, wyczytam albo potrzebuję żeby kupić. Ręcznik – toalla. Quiero comprar una toalla, sabe usted donde puedo comprar? Comprar czy comprarlo? Kulawo, ale działa. Cały czas nie kumam jak robi się czas przeszły. Umiem tylko powiedzieć “podróżowałem”, “byłem”, “kupiłem”, “rozmawiałem”…, ale przez osoby odmieniać nie potrafię. Może na lekcjach w mp3 będzie, posłucham sobie w autobusie, jak będę gdzieś jechał.

Ulice. stromo pod górkę, dziesięć przecznic do hostelu.

Jeszcze na ostatniej prostej kupić wodę od pani i 8 cukierów. Też już ze mną się oswoiła. Cansado? Si un poco. W końcu trochę się nałaziłem.

Hostel duży. Za duży, żeby kogoś poznać. Tymczasowy. A mnie przeraża tłum backpackersów. Oczywiście wszyscy grupowo. Polacy jacyś, dziwni, byłem z nimi na kolacji, nie chce mi się z nimi gadać (a im ze mną). Jakiś świat swój mają odległy za górą i rzeką. Pojechali bez pożegnania, no tak przecież nie będziemy do siebie wysyłać maili. Urugwajczycy – dredy, trampki, żonglerka i atresania, Francuzi – wino i dududu-dududu, Niemcy – hahaha i jajaja, Anglicy – fąfąfąfą. Nie nie nie, nie chce mi się, pozwólcie mi dryfować po mojemu. W moim jednoosobowym pokoju na balkonie, 5 metrów ponad światem. Tu chcę być. Bo w końcu przecież i tak pojawi się bratnia dusza, statek na horyzoncie, zawsze przecież tak było, nawet w Chinach. I nie trzeba będzie sygnałów świetlnych, wąchania się, wyrachowanych żarcików, taktyki jak sobą zainteresować. Po prostu zadziała i pojawi się nowy przyjaciel. Choć możliwe, że trzeba będzie na niego poczekać tydzień, miesiąc albo dwa.

Hostel duży. Taki w który można być anonimowym. Ludzie przyjeżdżają i wyjeżdżają. A ja potrzebuję czasu. Nie kilku dni. Potrzebuję tygodni. Żeby zaledwie poczuć to miejsce, to miasto. Początkowo etap odkrywania, długie spacery, kolejne dzielnice. A potem zamykanie się w kwadracie “ulubionych” ulic, knajp, restauracji, numerów telefonów, pani od której soczek, buenos dias, pani od której wodę i 8 cukierków, buenas noches, a tam nie warto iść, bo tam byłem i nie ma nic ciekawego.

Hostel taki jak lubię, taki gdzie nie pytają się na wejściu na ile nocy zostaniesz. Gdzie obsługa milej uśmiecha się każdego następnego dnia, bo rośnie wspólne poczucie, że dzielimy razem ten dom, to miejsce, nie tylko na chwilę, że nie jestem tak bardzo tymczasowy jak pozostali.

Pokój. Podłóżny. 3 łóżka. Jedno do spania (bo szersze niż pozostałe, a ja lubie szersze), jedno na bałagan, jedno do siedzenia z laptopem (bo blisko jedynego gniazdka). Balkon. Długość 30 cm, szerokość 2 m. Właściwie to okno balkonowe zakończone barierką i kratą. Uwielbiam. Zaspokaja nocne potrzeby wyglądania na ulicę, nie muszę się szwendać. 25 boliwiaków – 12PLN za noc. Łysa żarówka. Wspólna łazienka na korytarzu. Jeden ciepły prysznic (jak jest prąd), pozostałe letnie.

Komputer. Muzyka. Znowu nie mogę znaleźć nic dobrego. Puszczam te same zdarte płyty. Błąkam się po tych samych dźwiękach niczym po kwadracie bezpiecznych ulic. Zdjęcia. Wybrać. Za dużo ich, te same ujęcia. A jednocześnie tak mało “fajnych”. Dziwnych. Innych. Moich. Ale idą nie tylko “fajne”. Nie ma być profesjonalnie. Bo to przecież przede wszystkim dla mnie, trochę dla znajomych, też żeby rodzina wiedziała, że żyję. Dla innych szalonych nieznanych podróżników, marzycieli. Miejsca moje, w których byłem, ja.

Komputer. Czasem coś napiszę, częściej przeczytam co napisałem wcześniej. Muzyka…

Ktoś puszcza sygnał na komórkę. Od ponad 2 miesięcy w tym kraju, a Wciąż nie wiem co to znaczy, jak puszczają ci sygnał. Że niby co, myślisz o mnie, czy czegoś chcesz? Że co, chcesz się umówić spotkać, czy tylko myślisz sobie o mnie i ma być mi teraz miło. Ignoruję.

Pokój. Po dwóch miesiącach w końcu sam. Nie ma nikogo znajomego w żadnym sąsiednim pokoju. Zamykam się, dryfuję myślami, kopię wgłąb siebie, wspominam, rozbieram na kawałki. Bo dużo się działo. Takie wakacje od “zwykłych moich” wakacji. Czy dobrze, czy o to chodzi, czy mam dalej tak samo, czy znowu po swojemu?

Więc tkwię w takich miejscach, hostelach, miastach tak długo jak potrzeba. Bez planu na jutro. Kupić szampon, papier, ściąć włosy, odwiedzić muzeum koki, cmentarz może, pojutrze może, pójść na pocztę, spytać się o autobus, może jeszcze pojechać na ten drugi mirador, ale daleko, nie chce mi się minibusem. Bo ja nie lubię minibusów. Za szybko wywożą w nieznane i niedoprzewidzenia. Spacerować. Na każdym skrzyżowaniu wybierać ulicę. Nie patrząc na mapę. To jest mój sposób.

Późno się zrobiło. Ciszej w hostelu. Można ściszyć muzykę. Balkon zamknąć bo zimno. Druga w nocy. Budzik na jedenastą.

Jeszcze do snu muzyka na uszach. A gdy skończą się myśli, to zasnę. Zimno. Śpiwór. Albo jeszcze jeden koc z drugiego łóżka.

la paz hostel room

show me a man without guilt, or a soul that ain’t lied, you don’t know what ya got, open your eyes, look around, really, hear me you, ain’t got no reason to be down

Monday, August 3rd, 2009

[La Paz, Bolivia]

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

la paz panorama views

it’s like a book elegantly bound but in a language that you can’t read. just yet.

Monday, August 3rd, 2009

[La Paz, Bolivia]

Jak kwiaty zakwitli na ulicach ludzie. Przebrani, tańczący, kolorowi, weseli.

I jak nie zachwycić się każdym z nich, dumnym z pochodzenia, tradycji, kultury. Szczęśliwym, że może tu być i tańczyć, i grać.

I właśnie dlatego tak uwielbiam Boliwię. Bo mimo że świat się zmienia i pędzi do przodu, to jednak tutaj zmiany następują wolniej. Ludzie mają ogromny szacunek do swej własnej kultury i naturalnie ją pielęgnują. Nawet bogaci nie zmieniają sposobu życia.

I dlatego nie chcę stąd wyjeżdżać.

Bo tego szukam w tej całej tułaczce, prawdziwych, czystych emocji i szczerych uśmiechów.

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

la paz fiesta street party

wind in my hair, i feel part of everywhere

Sunday, August 2nd, 2009

[from Laguna Colorada to Uyuni, Bolivia]

Laguna Blanca and some Bolivian village.

laguna blanca

laguna blanca

bolivia village

bolivia village

bolivia village

prepare your shoes not to come back soon

Friday, July 31st, 2009

[from San Juan to Laguna Colorada, Bolivia]

Volcán Ollagüe, Laguna Cañapa, Laguna Hedionda, Laguna Chiar Kkota, Laguna Honda, Laguna Ramadita, Arbol de Piedra (4412m), Laguna Colorada (4278m).

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

salar de uyuni, laguna hedionda, arbol de piedra, laguna colorada

pewnego razu na pustyni

Thursday, July 30th, 2009

[Salar de Uyuni, Bolivia]

http://www.youtube.com/watch?v=lI3AdhDIYvo

Zmontowal jak zwykle Pasikonik.

ja tylko powiedziałem dowcip kolego, a ty nie zrozumiałeś, kolego

Wednesday, July 29th, 2009

[Isla Incahuasi (aka Isla del Pescado, Isla de los Pescadores), Salar de Uyuni, Bolivia]

Miejsce gdzie intensywne miewa sie sny. Podobno na wyspie mieszka i pracuje tylko 12 osob. Rozmawialismy z kilkoma z nich. Do teraz nie wiemy, czy to przypadkiem nie byly duchy. Nie mozna tu zarezerwowac noclegu. Cisza, pustka, przestrzen noca. A za dnia dziesiatki jeepow i setki turystow.

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

salar de uyuni isla del pescado incahuasi

Dlaczego mam się tłumaczyć ze stwardniałych pięt, zamiłowania do zachodów słońca, kadrów, otwartych butelek, intymnych myśli, nastrojów, słów ciężkich jak ołów, zmęczonych nóg i płuc? Dlaczego mam się tłumaczyć z rozdanych uśmiechów, które cię nie dotyczą, ze stwardniałego serca, które czasem pęka, z podłych posiłków, brudnych kibli i trzeszczących łóżek?

Pozwól mi schować się za metaforą, nieśmiało namalować kawałek siebie, wychylić się za krzaka i czasem zamyśleć. Pozwól mi tańczyć, gdy gra moja muzyka, pozwól mi śpiewać, pozwól mi płakać, pozwól mi wyjść, gdy nie pasuję.

A ty chcesz mi domalować skrzydła albo rogi, podmalować rzęsy, rozgrzać ręce i duszę, nauczyć kochać, tęsknić, szanować i porzucać. A wszystko na twój sposób.

Bo nasze światy to osiedla na drugich końcach miasta, kanapy po przeciwnych stronach baru, statki ledwo widzące się na horyzoncie.

PS. Każda krytyka, to jak kontrast wstrzyknięty do organizmu, zwijam się jak kwiatek na noc, zamykam, żeby zdiagnozować, o co naprawdę mi chodzi, dlaczego i dokąd. I wiesz co? Zwykle na końcu i tak ja mam rację. W mojej głowie przynajmniej. “Can’t help thinking about me.” Bo tak jak ty, nie mogę przestać myśleć, że rozumiem lepiej, wiem więcej i że znalazłem receptę. Swoją własną.

dzień za dniem

Wednesday, July 29th, 2009

Kolejne przygody w wersji filmowej.

Dwa dni z zycia hostelowego. Czyli co sie dzialo w pokoju nr 3 (rozowym) i 4 (zielonym) przez 2 kolejne wieczory w Potosi.

http://www.youtube.com/watch?v=QaFCfTwe0cM

Oraz krotka opowiesc o tym, ze nie mozna marnowac zycia, czyli o naszej podrozy z Potosi do Uyuni.

http://www.youtube.com/watch?v=SXLXXNX1AuE

A zmontowal jak zwykle Pasikonik.

but it’s hard to want to stay awake when everyone you meet they all seem to be asleep and you wonder if you’re missing a dream you can’t see

Monday, July 27th, 2009

[Uyuni, Bolivia]

Troche zdjec z Uyuni – miasteczka na pustyni, w ktorym sie troche zasiedzielismy.

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

uyuni

systematycznie rozpierdalamy system

Friday, July 24th, 2009

[Salar de Uyuni, Bolivia]

salar de uyuni

Bylismy na niestandardowej wycieczce przez Salar i okolice. Wysiedlismy z autobusu na srodku pustyni, spalimy tam, gdzie nie spi nikt, tylko duchy Inkow. A potem standardowa wycieczka jeepem, ktorej nasi towarzysze na pewno dlugo nie zapomna. A potem jeszcze kilka dni w Uyuni i burza piaskowa, ktora zakonczyla sie tak jak w najsmielszych marzeniach. I znowu nie wiem, czy to wszystko dzieje sie naprawde, czy mi sie przysnilo, czy tez sciagnalem to z internetu. :)

Ale pora jechac dalej, przyjechalismy do La Paz, jakiez przygody przytrafia sie nam tu?

skacz, jak ci każę, będę patrzył jak skaczesz! encore, encore, jeszcze raz!

Friday, July 24th, 2009

[Uyuni, Bolivia]

Mam szczescie do defilad. Tym razem zdarzylo mi sie w Uyuni z okazji 120 rocznicy zalozenia miasta. Defilowali wszyscy, wszystkie zrzeszenia, organizacje, przedsiebiorstwa… Chyba kazdy przeszedl przed trybuna co najmniej raz. A wygladalo to tak:

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

uyuni parade

i widoki nieziemskie na swiat

Tuesday, July 21st, 2009

[Potosi-Uyuni, Bolivia]

Czyli 300 km w kurzu na pace ciezarowki. Bo autobus kosztowalby 17 zl.

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

autostop potosi uyuni

pojedźmy tam gdzie jeszcze nie był nikt przejedźmy się na pewno

Monday, July 20th, 2009

[Uyuni, Bolivia]

Pasikonik w niebieskim autobusie.
A propos Potosi jeszcze, znowu pojawiam się gościnnie u Pasikonika w formie obrazów ruchomych w kolorze i z dźwiękiem.
blue bus

blue bus

blue bus

blue bus

blue bus

blue bus

blue bus

¿que mas, que mas, que mas?

Monday, July 20th, 2009

[Tarabuco, Bolivia]

Niedzielny targ w Tarabuco, wiosce 60km od Sucre.
(Umknął mi ten post wcześniej…)

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

Tarabuco

odpowiedziała: nie chcę.

Sunday, July 19th, 2009

[trains cementery, Uyuni, Bolivia]

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

trains cemetery

za dużo ludzi. trzeba jechać na pustynię.

Sunday, July 19th, 2009

[Uyuni, Bolivia]

Do tego miasta turyści przyjeżdżają na jedną noc. Zatrzymują się w tej dziurze na pustyni, gdzie przez cały rok jest zimno, tylko przed lub po wyprawie na Salar, czyli pustynię solną, jedno z najpiękniejszych miejsc na naszej planecie. Zmęczeni trzydniową podróżą trzęsącym się jeepem, zimnymi nocami, gdy temperatura spada do minus dwudziestu, krótki odpoczynek w tym miejscu jest koniecznością przed dalszą podróżą do La Paz, Potosi, czy Sucre. 14 tysięcy mieszkańców, 9 lokalnych radiostacji, 6 orkiestr perkusyjno-dętych, kilkanaście biur podróży, kilkanaście pizzerii (bo gringos po 3 dniach na pustyni marzą tylko o pizzy), jeden bankomat. Targ różności w każdy czwartek. Tuż za miastem wysypisko śmieci, puste domy, na niskich kolczasty trawach powiewają plastikowe torebki, czasem przykucnie baba, by załatwić swoje proste potrzeby. Na północy cmentarz dla ludzi i niebieski autobus z napisem Coca-Cola, na południu cmentarzysko pociągów. Miasto duchów.

Dla nas to tylko kolejne miesce, gdzie można być obrzydliwie szczęśliwym. Tak dobrze jest w gronie interesujących ludzi w lokalnej knajpie przy kominku, fajkach i dzbanku napitku rozprawiać o niesprawiedliwości tego świata, kosmicznej równowadze i krwiopijnym kapitaliźmie. Na chwilę ogrzewać sie wzajemną uwagą w tym zawsze zimnym mieście. Niczym na pomoście usiąść okrakiem na martwej od lat lokomotywie, wypić wino z kartonika i pogapić się na zachód słońca, by potem przy świetle ugryzionego księżyca wrócić wzdłuż torów i zaszyć się w jakiejś lokalnej- lub gringo-enklawie ciepła. A rano kawa z mlekiem, naleśnik, jajecznica lub bułka ze słonym twarogiem, awokado i pomidorem. A wieczorem może na randkę na najlepszą na świecie pizzę z mięsem lamy i dużą butelką wina.

ten zły

Wednesday, July 15th, 2009

[Potosi, Boliwia]

Nad wejściem do kopalni często znajduje się krzyż, zaś na okolicznym wzgórzu stoi kościół. Dla pracujących w kopalniach góników symbole te mają szczególne znaczenie. Oznaczają granicę stref wpływów. Na zewnątrz rządzi Jezus Chrystus. Jednak w podziemiach rządzi Tío. Ten zły. To właśnie jemu trzeba ofiarować liście koki, papierosy, 96% alkohol. Podobno tym którzy tego nie robią przydarzają się wypadki.

Tio stworzyli podobno Hiszpanie w czasach kolonialnych. W kopalniach pracowała wtedy niewolnicza ludność indiańska, która miała bogate wierzenia w świat spirytystyczny. Jako że pracowali zamknięci w kopalniach nawet przez 6 miesięcy, to Hiszpanie stworzyli im “boga kopalni”. Nazwa pochodzi podobno od hiszpańskiego “dios”, czyli bóg, ale w języku indian keczua nie ma “d”, stąd Tío.

Zainteresowanym polecam film dokumentalny o dzieciach pracujących w kopalniach – “The Devil’s Miner“.

potosi mine

potosi mine

potosi mine

potosi mine

potosi mine

potosi mine

witajcie w naszej bajce

Wednesday, July 15th, 2009

[Potosi, Bolivia]

Potosi to przygnębiające miejsce. Położone na wysokości 4070 metrów miasto gdzie przez cały rok jest zimno. Strome ulice i rozrzedzone powietrze powodują szybką zadyszkę. To szare miasto u podnóża pomarańczowej góry – Cerro Rico. Kiedyś najbogatsze miasto Ameryki Południowej, dziś pozostał tylko tytuł najwyżej położonego miasta na świecie.

Góra zabrała 8 milionów istnień ludzkich. Kiedyś Hiszpanie czerpali zyski ze złóż srebra. Dziś złoża minerałów są znacznie uboższe, jednak ich eksploatacja wciąż trwa. Pewnie gdyby góra znajdowała się w Stanach albo w Rosji, to w ciągu kilku dziesięcioleci zrówanano by ją z ziemią i upewniono się, że wszystko co cenne zostało wydobyte, ale nie w Boliwii, tu wciąż pracuje się w spółdzielniach górniczych głównie przy użyciu siły mięśni ludzkich i dynamitu. Góra wciąż zbiera swoje żniwo, górnicy średnio po 10-15 latach pracy w kopalni dostają pylicy, umierają. Kopalni małych i większych jest na zboczach góry podobno kilka tysięcy.

Wybieramy się na zboczę góry jednym z miejskich busików. Wysiadamy tóż przy dużej kopalni i zaraz trafiamy na pijących piwo po pracy górników. Mniej i bardziej pijani opowiadają nam o swoim życiu i pracy w kopalni. Nie rozumiemy wszystkiego, ale zapada nam w pamięci jedno stwierdzenie, “tam na dole ludzie stają się zwierzętami”. Ciężki nastrój.

Postanawiamy wdrapać się trochę sami i może poszukać jakiejś małej kopalni, którą moglibyśmy zwiedzić. Szybko wypatrzyły nas dzici sprzedające minerały. Przychodzą, próbują nam sprzedać kolorowe kamyki. Zaprzyjaźniamy się, odnoszą kamyki do domu, i za rękę idzimy w kierunku mniejszego szczytu, na którym wznosi się kaplica i anteny nadawcze. Śpiewamy “Vamos a la playa, comer la papaya”, potem pokazują nam “plażę”, czyli zielonkawy zbiornik jakichś chemikaliów. Pasikonik śpiewa i uczy tańczyć “witajcie w naszej bajce”. Kupujemy butelkę soku. Dzieciaki są niesamowite, cały czas się śmieją, robią niesamowite minki. Zdyszani wchodzimy na mniejszy szczyt. Przygotowujemy lunch – chleb z twarogiem i pomidorem. Dzieciaki znowu nas zadziwiają, przekazują kanapki dalej zanim wezmą dla siebie, nie zaczynają jeść dopóki każdy ma kanapkę. A potem dalsze zabawy, tańczenie dzeicięcego tanga, wyścigi w zbieganiu z górki, podchodzenie na około, żeby nastraszyć. Wieje, dzieciaki chodzą w czapce i szaliku Michała, moim polarze. W sumie spędzamy z dzieciakami chyba ze 3 godziny.

Potem schodzimy trochę i ze starszym bratem Vanessy zwiedzamy zamknięte muzeum urządzone w kopalni, z której już nie wydobywa się minerałów. Zwiedzić zamnkięte muzeum w kopalni – nie ma problemu, w Boliwii todo es posible. A w kopalni pierwsze spotkanie z Tio, trochę był straszny, ale przekupiliśmy go koką i 96% alkoholem.

A oto i nasze cudowne dzieciaki:
– Vanessa – w czerwonym sweterku i dresach
– Maria – w różowej czapce
– Alex – w szaliku Michała

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

potosi kids

i’m more afraid of falling than i am of flying high

Saturday, July 11th, 2009

[Sucre, Bolivia]

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre

sucre