sobotnie zakupy
Saturday, February 12th, 2011



if you don't know where you're going any road will take you there

Z serdecznymi pozdrowieniami dla Pierwszych Polskich Grzybiarzy na Uchodźctwie i życzeniami najlepszego w Roku Królika. A jak królika, to wiadomo…
Szykuje się ciężki miesiąc, bo tu nagle 3 fuchy informatyczne na raz będę robił, poza tym praca na pół etatu, więc łatwo nie będzie. Ale jak zwykle są perspektywy… może do Brazylii wyskoczę w kwietniu… road trip przez boliwijską dżunglę w brazylijskie upały… może…
A tak w ogóle, to zapraszam do akcji “Wakacje z Ambasadorem”, jeżeli ktoś chciałby nająć mnie na przewodnika, to chętnie się najmę i poprowadzę małe grupy w Amerykę Południową taką jaką znam. Długość, program i cel wycieczki w pełni do ustalenia w zależności od potrzeb i zamiłowań. Boliwia urywa dupę, kraje ościenne, też są fajne, więc jeżeli ktoś ma ochotę ruszyć na tzw. wyprawę to zapraszam. Zainteresowanych proszę o kontakt na maila. Pomyślcie o tym, jest jeszcze trochę czasu do wakacji, niech ta myśl zakiełkuje w waszych głowach.
A poza tym odbył się kolejny seans “Sezonu na Lwy” w Ambasadzie Polski w La Paz. Wszystkie 3 miejsca na sali były zajęte przez lokalną i przejezdną polonię. A po seansie odbył się tradycyjny poczęstunek.
Może pokażą nas na imprezie towarzyszącej Kolosom w Gdyni. Może…








Nasza mała przygoda na pustyni Uyuni w listopadzie 2010.
Po tym doświadczeniu Naleśnik postanowił zostać surferem w Peru.
Jacek zaś wybrał długą do domu. Tak długą, że aż po raz pierwszy nawiązałem korespondencję z Ambasadą Polski w Buenos Aires. Tytuł maila brzmiał “Zaginiony Polak”.
Jaka z tego lekcja? Nie ufaj chłopakom z forum. Jakiego forum? Spytaj Naleśnika lub Jacka, jeśli kiedyś ich spotkasz.

Laptop mi padł. Padł jak ten pies. Dobre miał życie. Zanim umarł, to zwiedził 3 kontynenty. Niejedno widział. Niejedno wyświetlił. W 3 lata przeżył więcej niż większość komputerów kiedykolwiek przeżyje. Ale padł i wyzionął ducha. A mnie na nowy nie stać. Chyba nie pozostaje mi nic innego jak przygotować album w bardzo nieprzystępnej cenie i poprosić Was, drodzy czytelnicy, żebyście go kupowali…
PS. Pracowy komputer, który sobie pożyczam, nie wyświetla mi połowy kolorów. A ja nie widzę tej drugiej. Czerń i biel zatem?

Szukam odpowiedzi na pytania:
Czy ma sens muzyka w pustym pokoju?
Czy rośliny rosną lepiej, gdy się z nimi rozmawia?
Czy ma sens nadawanie imion kuchence, pralce i lodówce?
Czy jak przychodzi się do domu po ciężkim dniu, to czy lepiej będzie w progu przywitać się z mieszkaniem?

[San Ignacio de Moxos, Bolivia, lipiec’2010]

Łyk szampana, a poza tym w Sylwestra trzeba:
– wygrzebać z szafy plecaki i walizki, i przejść się z nimi po schodach, a przynajmniej wskoczyć na krzesło,
– i liczyć kasiorę.
Ma to zapewnić w nowym roku podróże i dobrobyt. Przyda się jeszcze zdrowie i uśmiech do kamery poproszę.
W 2011 wszystkim życzę kilku pojechanych akcji po bandzie.
Cambio y fuera.

Najpierw był skype z rodziną w Polsce, śpiewanie kolęd i otwieranie prezentów. Eh, to już druga wigilia poza domem…
A potem…

Pakowanie prezentów.

Nasza szopka.

“Picana de Navidad” – tradycyjna zupa serwowana w Święta. Mięso, mięso, mięso. Mmmmmm. Zwykle serwowana w wigilię po północy (tym razem ze względów praktyczno-logistycznych przed).

Rodzinna fotka (Naleśnik też tam był).

O północy odkrywa się Jezuska.

A w domu czekały prezenty.

Ciężkie czasy nadeszły dla Ambasadora. Dlatego dorabia sobie trochę na boku robiąc pstryk, pstryk, a czasem trzymając blendę tylko.
Na zdjęciach Paula i Tim, którzy powiedzą sobie “aj du” w lipcu. Czy też “si”, zależnie który wariant wybiorą.





Przy okazji, jako że bida jest generalnie, to jeżeli ktoś chciałby dać mi jakieś zdalne zlecenia informatyczne, to też z chęcią przyjmę.

[Potosí, lipiec 2009]
Pomagam Pasikonikowi tłumaczyć fragmenty materiału do filmu z Boliwii. Dziś tłumaczyłem rozmowy z górnikami z Potosí. Mocny i dobry materiał. Trochę smutny.
Miłego tygodnia w pracy.

Dwa dni z rzędu fotografowałem koncert akustyczny Atajo. Nogi mnie bolą.


Ja wiedziałem, że tak będzie. Boliwijski szołbiznes mnie wciągnął. Koncerty, afterparty w garderobie i picie chichy z karnistra. Atajo carajo!
[youtube]http://www.youtube.com/watch?v=r3gVdfUkBFE[/youtube]

W imieniu Pasikonika, a także swoim i Filipa, zapraszam na premierę filmu Sezon na lwy, która odbędzie się w Jarocinie już 28 grudnia 2010.
Filmu jeszcze nie widziałem i pewnie przed premierą nie zobaczę, ale już się go boję, bo zrobiliśmy z chłopakami kilka niezłych numerów… Ale mam nadzieję, że po premierze film znajdzie się w undergroundowej dystrybucji na kasetach wideo, przegrywanych płytach CD i zawszonych serwerach FTP.
Czekam z niecierpliwością.

boję się dokąd zaprowadzi mnie to życie. te małe rzeczy, które robię. to ciągłe łamanie reguł i płynięcie pod prąd.
bo to wbrew pozorom nie jest łatwe. niby zamykam się w tych czterech ścianach co wieczór. ale też każdego dnia muszę z nich wyjść. powiedzieć “buenos días” do portiera. ¨!Hola, joven!¨ odpowiada. i wychodzę na tę ulicę. gdzie każdy samochód jest twoim wrogiem.
bo w mojej naturze jest ostrożność. mierzenie każdego kroku. ciągła obserwacja tego co dzieje się wokół.
ale to też trzyma mnie w ramach. bo gdyby było zbyt łatwo, to mógłbym zabłądzić i się zgubić.
niektórzy obcokrajowcy wpadają tu w pułapkę zamykania się w czterech ścianach. poruszania się tylko w zamkniętych enklawach. ja jestem gdzieś pomiędzy.
ale ten świat jest jak patrzący na ciebie duży pies. jeśli pokażesz mu odrobinę słabości, to rzuci się na ciebie i odgryzie ci ręce i nogi. więc musisz iść naprzód nie dając po sobie poznać, że trochę się boisz.
to jest uzależniające, ten kop adrenaliny na każdym kroku. ale czy zdrowe?

Pojechaliśmy z Gabichą do Cochabamby. Choć miasto duże, to jednak czuć w nim powiew prowincji. Jest cieplej. Jest więcej powietrza. I dobrze tu karmią. Cochabamba była pierwszym miastem w Boliwii (na świecie?), które rozpoczęło rewolucję przeciwko McDonaldowi. I tę rewolucję miasto wygrało, ba, McDonalds całkowicie wyniósł się z Boliwii. Bo ludzie lubią tu dobrze zjeść. Zupa z orzechów. A jak zamawiasz porcję czegokolwiek, to dostajesz tyle, że możesz nakarmić 2-3 osoby. Niebezpiecznie. Ale w coś trzeba inwestować. ;)
I są rozmowy między nami. Czy się tu nie przenieść kiedyś. Bo cieplej, przyjemniej, ale też bardziej prowincjonalnie.
Bo to może o to chodzi. Mieć 3 miejsca gdzie się chodzi na lunch. Ulubioną kawiarnię. Spacer wiaduktem do multikina.
Myślimy. Kiedyś. Myślimy. Czy byłoby tu lepiej? Czy to tylko chęć przecierania nowych ścieżek. Czy to nieśmiałe marzenie o trochę cieplejszym klimacie, trochę wyższym ciśnieniu powietrza, nowych smakach, przygodach, barach, mieszkaniu jakimś większym… Myślimy. Może trzeba będzie wymyślić jeszcze kilka powodów. Ale ciii.. szaaaa..


[Bolivia, Rio Mamore, Oriente]

Wyjeżdżasz z La Paz, mijasz przełęcz na ponad 4000 m n.p.m., potem 7 godzin serpentynami w kurzu lub deszczu wzdłuż przepaści po najgorszych boliwijskich drogach i już jesteś w Palos Blancos (400 m n.p.m.), czyli tam gdzie rośnie kakao, papaje, mango, banany… Gabicha jechała tam “służbowo”, więc zabrałem się i ja. Tylko, że ja musiałem wrócić następnego dnia. W nocy upał straszny, człowiek poci się pod jednym prześcieradłem. Do tego pojebane koguty piejące przez całą noc. Przypomniały mi się pierwsze noce w Tajlandii 2 lata temu, gdy koguty tak samo piały a ja nie mogłem spać.



Zdecydowanie dobrze zrobił mi ten miesiąc wolnego. Ciało i umysł potrzebowały wyrwać się z rutyny, odespać, przemyśleć, wyostrzyć się na tym co istotne. Dawno nie było nam razem tak dobrze, jak przez ten miesiąc.
Sprawdziłem opcje i zdecydowałem się pojechać po krawędzi. “Jeśli nie podoba ci się w samolocie, to z niego wysiądź” – mówi przysłowie. To ja wysiadłem.
Czas to mój priorytet. Nie doceni tego nikt, kto nigdy tak naprawdę całkowicie nie oderwał się od tego wszystkiego co “trzeba”. Trzeba pracować, trzeba inwestować, trzeba oglądać telewizję. A to gówno prawda. Ja chcę mieć czas, żeby robić te swoje małe rzeczy, przesuwać suwaki w photoshopie, wyskoczyć z aparatem na miasto i łapać momenty. Mieć minimum kasy na rachunki. Bez wyskoków finansowych. Bo jak masz czas, to rodzą się pomysły. A z pomysłów…
Będę pracować na pół etatu.
Nigdy nie byłem tak biedny jak teraz. Nigdy również nie byłem tak szczęśliwy.
Za niemal ostatnią kasę (tzw. “run-away money”) kupiłem sobie lampy studyjne (płyną do mnie w kontenerze z tej lepszej Ameryki) – będzie nowa zabawa, nauka, portrety, a wszystko to w naszym przytulnym mieszkanku.
Kupiłem domenę pod fotografię ślubną. Robię rozeznanie rynku. Będę łapał piękne, ulotne chwile. A poza tym jadł, pił i tańczył.
A zdjęcie z pewnego zimowego poranka, kiedy to z Kubusiem Kozakiem i tłumem równie pijanych jak my Boliwijczyków świętowaliśmy 5518-ty Powrót Słońca. A był to czerwiec, więc środek boliwijskiej zimy. A słońce tego dnia wstawało za chmurami. “To będzie zły rok” – mówili.
Nie dla nas.
I czekam aż mnie do cholery na tego Ambasadora w końcu wybiorą.
[La Paz, Bolivia]

Tak wyglądają imprezy w Ambasadzie Polski w Boliwii pod nieobecność Pierwszej Damy. Uczestnicy: Radek, Marta i Jacek.
[Uyuni, Bolivia]
Poza Naleśnikiem ponownie odwiedził mnie Jacek. To jego ostatnia wyprawa na pracowniczych biletach z Lufthansy. Padło na Boliwię. I jak zwykle był to bardzo dobry wybór.
Z Jackiem i Naleśnikiem pojechaliśmy do Uyuni. Dla mnie to już kolejna wyprawa do tego miejsca (w zeszłym roku spędziłem 2 tygodnie w tym zakurzonym miasteczku na pustyni). Dzień spędziliśmy bawiąc się jak dzieci na cmentarzysku pociągów kulając po szynach koła parowozu, miażdżąc monety, rzucając frisbee. A gdy zapadł zmrok, weszliśmy do wnętrza kotła jednej z lokomotyw i tam w śpiworkach spędziliśmy noc. Było zimno, ale daliśmy radę.
Naleśnikowi zrobiliśmy wcześniej z Gabichą pranie mózgu małe i przekonaliśmy go, że nie warto lecieć do Stanów, ani wracać do Europy. Więc Naleśnik został w Ameryce Południowej i obecnie podróżuje po Chile. A ja wróciłem do La Paz, by szukać lepszej przyszłości, ale o tym innym razem.





Marianne i Alexis już kilka razy pojawili się na moich zdjęciach. Moi byli współlokatorzy. Ona z Niemiec, on z Coroico. Zaczęli się spotykać tego samego dnia co my z Gabichą.
Wczoraj wzięli ślub.

Wokół mnie same indiańskie twarze, gdzieniegdzie na podłodze albo na fotelu rzucone dziecko. Tak wyglądają najlepsze lata mojego życia.
[notatka z autobusu – pojechałem PKSem na Salar Uyuni przypomnieć sobie co i po co]