underneath my being is a road that disappeared

2009-02-18 – 02:16

[Paso Libertadores, Argentina-Chile]

Zdjęcia z drogi z Mendozy (Argentyna) do Santiago (Chile), czyli przeprawa przez Andy.

trzeba iść do przodu kiedy nie da się zawrócić

2009-02-18 – 02:07

[Mendoza, Argentina]

Takie zaległe z winiarni…

…i z piątkowego asado w hostelu Lao w Mendozie.

nie pytaj czemu znowu tu nie ma mnie

2009-02-16 – 01:26

Ostatnie dni, to życie w zwolnionym tempie. Pobudka, termometr, prochy, prysznic, płatki z mlekiem, kawa, metro, lekcje hiszpańskiego, metro, sklep, hostel, prochy, książka, kolacja, film, spać. Powoli i ostrożnie, półprzytomnie. Dopiero dziś tak naprawdę zaczynam czuć, że zdrowieję.

W takim hostelu jeszcze nie spałem. W środku wygląda jak pałac. Długie korytarze, wysokie sufity, drewniane rzeźbione schody, rzeźbione tynki z miejscami na herby, żyrandole z kryształami. W wielkich pokojach w rogach ustawione łóżka piętrowe. W ogrodzie basen, palmy, bar… Tylko to choróbsko odbiera znaczną część tych przyjemności.

Przede mną tydzień hiszpańskiego, a potem chyba Patagonia.

dżuma w Santa Fe

2009-02-10 – 00:08

[Santiago de Chile, Chile]

39-stopniowa gorączka w 30 stopniowym upale nie jest rzeczą fajną. Więc poszedłem na ostry dyżur w prywatnej klinice gdzie najpierw przemiła i śliczna pielęgniarka zmierzyła mi temperaturę (mimo, że mówiłem, że wczoraj i dziś rano miałem 39) i tętno, a potem przemiła i śliczna pani doktor zajrzała mi do gardła i stwierdziła ostrą infekcję bakteryjną. Było wesoło, bo musieliśmy się trochę gimnastykować, żeby się porozumieć po hiszpańsko/angielsku. W ten oto sposób wylądowałem na antybiotyku, co oznacza przymusową abstynencję przez najbliższe 10 dni. Do dupy takie wakacje.

Zacząłem lekcje hiszpańskiego. Czyli przez najbliższe 2 tygodnie czeka mnie “stabilizacja”. Mam nadzieję odnaleźć “swoje” ścieżki w tym mieście.

w Chile było jak w Pile

2009-02-09 – 04:42

[Santiago de Chile, Chile]

Z Mendozy przez przejechałem przez Andy do Santiago de Chile. Droga wiła się wśród niezłych widoczków, przez moment nawet widać było Aconcaguę – najwyższy szczyt Ameryki Południowej (choć i tak widoczki i wrażenia były nieporównywalne do Ladakhu, tylko, że tam droga wiła się przez 2 dni). Przejeżdżam przez przejście graniczna Paso Libertadores. Jedną z atrakcji oprócz widoczków był też ponad 3 kilometrowy tunel na wysokości 3500 m. Sama granica do dupy. Leniwi urzędnicy nie spieszący się by sprawnie obsłużyć pasażerów kilku autokarów, a potem szopka w postaci szukania produktów spożywczych w bagażach (nie można wwozić m.in. nic biologicznego i nic co miało kontakt z ziemią). Podobno za 2 pomarańcze można zapłacić 200 USD kary. Trząsłem tyłkiem, bo w plecaku miałem yerbę, jakby znaleźli, to mogłoby być kiepsko, ale nie znaleźli. Na takich zabawach minęło nam razem 2,5 godziny. A potem już tylko mega serpentyny po stronie Chile i spokojna droga do Santiago.

Na dworcu odebrał mnie Mauricio. Ostatni raz widzieliśmy się w Turcji w 2004. Pojechaliśmy do hostelu zrzucić graty, ale hostel okazał się beznadziejny, więc jednak zrezygnowaliśmy z mojego pobytu tam i Mauricio przygarnął mnie tymczasowo do siebie (wraz z żoną Remziye). Wieczorem kameralna impreza z ich znajomymi przyszłymi doktorami-naukowcami. Jedliśmy surowe mięsko na kanapkach z cebulką i sosem śmietakowo-koperkowym i popijaliśmy winem i nie tylko.

Dziś spacer po mieście. Zwiedziliśmy 2 hostele. Wybór padł na wypaśny, ale tani hostel. Wypaśny, bo położony w ogromnej, starej kamiennicy, 2 patio i ogród. W ogrodzie basen i jacuzzi. Tu mam pomieszkiwać przez najbliższe 2 tygodnie. A jutro zaczynam lekcje hiszpańskiego.

Poza tym dopadła mnie gorączka. Prawdopodobnie przęziębienie/przemęczenie, bo temperatura z 30 stopni w dzień spada w nocy do 10, a ja miałem otwarte okno, no i się przeziębiłem. Na wszelki wypadek ubezpieczalnia powiadomiona i jeżeli samopoczucie się nie poprawi, to pójdę badać jutro stan chilijskiej służby zdrowia. Mam nadzieję, że żaden komar mi nic nie sprzedał (nie byłem w strefach zagrożonych niczym strasznym).

Zdjęć nie robię.

Damn, nie lubię takich relacji, powinienem był napisać “jestem w chile, mam się dobrze”.

life is getting better every year

2009-02-06 – 17:39

[Mendoza, Argentina]

Some say hostel life is half of the experience. Meeting people, hanging around in hammocks, having lunches, dinners, asados (bbqs), drinking wine, beer, lots of laughter. This makes you want to stay for another day in the place.

This is Michael. Aged 73. Now travelling around the world for 7 months.
Some quotes from him:
“Life is getting better every year.”
“It is being a bit crazy that keeps me sane.”
(talking about his travel so far) “Every day has been great or good.”

I also did rafting here and partying in a local club till the morning came.

This post is a part of my miniproject “dreamers“.

let the train blow the whistle when I go

2009-02-04 – 03:13

[Mendoza, Argentina]

Podróżuję inaczej niż w Chinach, czy Tajlandii. Nie robię trzystu zdjęć dziennie, odpoczywam. Moja twarz spalona słońcem. Zaprzyjaźniłem się z bohaterami książek, razem ze mną podróżuje Terzani (“Nic nie zdarza się przypadkiem”). Oderwałem się od rozmów na gadu i skypie. Odpoczynek, wyciszenie.

Mendoza to region słynący z produkcji wina. Dziś dzień spędziłem jeżdżąc na rowerze pomiędzy winiarniami, degustując, gadając z innymi bajkerami. Jest bardzo turystycznie, ale nie uciekam przed tym. Odpoczynek, wino, steki, piwo, hamak, freaki z hostelu. Zaprzyjaźniłem się z sześćdziesięciokilkuletnim Michealem, Brytolem mieszkającym przez większość życia poza ojczyzną (Holandia, Argentyna, Meksyk, teraz Czechy). Z niewielkim budżetem i biletem dookoła świata jedzie, śpi po hostelach i zagaduje wszystkich wokół (głównie młodych backpackersów). Czemu nie?

Wśród tłumu backpackersów od czasu do czasu pojawiają się jacyś z historią. Czerpię i cieszę się, podbudowuję wiarę w świat i ludzi.

Wybieram się prawdopodobnie na 2 tygodnie do Santiago de Chile, żeby pouczyć się hiszpańskiego. Przyda się. A potem nie wiem. Może turystyczna Patagonia, może tańsze Boliwia, Peru…

patrzę na świat z nawyku

2009-01-31 – 19:55

[San Antonio de Areco, Argentina]

Wieczna pokusa. By zostać jeszcze jeden dzień. By usiąść w znajomymy już barze i zamówić to samo.

Z Buenos Aires pojechałem do oddalonego o ponad 100 km San Antonio de Areco. Niewielka miejscowość (20.000 mieszkańców), gdzie życie płynie powoli. Czas na złapanie oddechu po kszątaninie Buenos Aires.

Niespodziewane spotkanie. Jakiś tydzień wcześniej przeglądałem ich bloga, jako jednego ze zgłoszonych do konkursu Blog Roku, a tu jechałem z nimi tym samym autobusem (jednym z kilkunastu) do San Antonio de Areco – Ania i Piotrek i ich Ekspedycja. Mały świat. Spędziliśmy razem kilka dni i wieczorów. Sympatycznie i niespodziewanie.