Archive for the bullshit category

to był piękny dzień. zabiłem ja.

Saturday, March 26th, 2011

Lekarze mówią, że każdy człowiek ma określoną liczbę pożegnań do wykorzystania w życiu. Że emocje związane z żegnaniem się, jeżeli przeżyte naprawdę, skracają życie o 23 minuty (papieros skraca życie tylko o 3 minuty). Z czasem Ci to obojętnieje. Nie próbujesz zaprzyjaźnić się z każdym, wygasa to zainteresowanie każdą kolejną nową osobą. Uścisnąć rękę, chwilę pogadać, wkrótce zapomnieć. Pasażer w autobusie jadący w tym samym kierunku, by gdzieś przedwcześnie wysiąść.

Dziękuję Oli, Radkowi, tamtaramom za zbliżenia dusz, które pomogły i pomagają mi przeżyć na tej obczyźnie.

nie znasz dnia ani godziny

Wednesday, March 23rd, 2011

trailer filmu Sezon na Lwy na youtube

Zaczynamy sprzedaż naszego filmu Sezon na Lwy na DVD! Zamówienia można składać na allegro. Tych co jeszcze się nie zapisali zapraszam na oficjalny fanpage filmu na twarzoksiążce. Kolejne projekcje: 25.03. Wrocław, 26.03. Kłodzko, 31.03. Łódź, 01.04. Wodzisław Śląski, 03.04. Kraków, 08.04. Szczecin, 10.04. Poznań, 15.04. Żeszuf.

Poza tym na strone careerbreak.pl ukazał się wywiad zem ną.

A po trzecie – na dnie dołka finansowego, postanowiłem wziąć i się ogarnąć, więc rzuciłem pracę. Wszak wszyscy wiedzą, że “najbardziej płodny jest artysta głodny”. Póki co karma sprzyja, widoki na przyszłość są raczej ciekawe.

Pytasz dlaczego? No, bo tradycją nazwać niczego nie możesz. I nie możesz uchwałą specjalną zarządzić, ani jej ustanowić. Kto inaczej sądzi, świeci jak zgasła świeczka na słonecznym dworzu! Tradycja to dąb, który tysiąc lat rósł w górę. Niech nikt kiełka małego z dębem nie przymierza! Tradycja naszych dziejów jest warownym murem. To jest właśnie kolęda, świąteczna wieczerza, to jest ludu śpiewanie, to jest ojców mowa, to jest nasza historia, której się nie zmieni. A to co dookoła powstaje od nowa, to jest nasza codzienność, w której my żyjemy.

Friday, March 4th, 2011

przejechałbym się darmowym autobusem do Tesco
albo lepiej starym warszawskim tramwajem
na Pragę

przeszedł po wilgotnych ulicach
wzdłuż Wisły albo Syrenki

odwiedził zakurzone knajpy
u Misia na Kruczej wypił kawkę
i pognał sterylnym metrem

w znowu nieznane

projekcja “Sezonu na Lwy” we Wrocku – 5 marca

Wednesday, March 2nd, 2011

Uwaga, uwaga! Już w najbliższą sobotę we Wrocławiu odbędzie się projekcja naszego filmu “Sezon na Lwy”. DVD już się tłoczą jeśli pachamama pozwoli, to będą do kupienia na projekcji.

5 marca (sobota)
CRK
Jagiellończyka 10d
Wrocław, Poland

Przy okazji zapraszam na facebookowego fanpage’a filmu.


A ja zamilkłem. Poznaję sekrety facebookowych aplikacji, ponownie uczę się programować w php, konfiguruję serwery i telefony VOIP, dłubię śrubokrętem w sprzęcie. Moje fundusze są w opłakanym stanie, więc muszę. Ale byćmoże pojadę z sąsiadem Radkiem na road tripa przez boliwijską dżunglę do Brazylii. A poza tym w lipcu pojawię się w Buenos Aires na Foundry Photojournalism Workshop z czego się cieszę. Ale najpierw muszę na to zarobić, bo póki co każdy miesiąc kończymy na absolutnym zerze. Ja tu jeszcze wróce…

Budzę się.

Thursday, February 10th, 2011

Na kolanach przewieszona szmaciana torba z laptopem. Po lewej drzemie indianka w spódnicy, po prawej typ niczym najgorsza postać jaką widziałeś w meksykańskim filmie o mordercach. W busie może z 15 osób oświetlonych światłem fioletowej diody. Prawie jak ultrafiolet. Jedziemy główną aretrią miasta, długa trasa przez te miejsca, które za dnia nie wyglądają tak źle, o tej porze jednak nie wszędzie chciałbyś wysiąść. Wracam zmęczony z pracy jednej i drugiej. Minibus zaczyna się piąć pod tymi mostami nowymi nad doliną wypełnioną nieotynkowanymi domami. Jadę do domu. Nie słucham muzyki bo mi mp3 playera, a potem telefon ukradli, a moja 10-letnia Nokia nie ma takiej opcji. Przemierzam tę arterię po raz dwusetny chyba. Taksówkami, trufi (boliwijskie colectivo), minibusami, micro (amerykańskie autobusy, które 40 lat temu woziły grube dzieci w USA, a teraz wożą wszystkich). Wspinamy się do dzielnicy wieżowców, gdzie supermarkety i zachodnie restauracje, gdzie parę drzew, latarnie, czasem nawet śmietniki. Gdzie żebrająca indianka z dzieckiem nie może wpasować się w równy chodnik przed nowym dwudziestopiętrowcem. “En la escuina voy a bajar!”. Płacę 2,30. Dwie przecznice i zamykam się w czterech ścianach.

hongos inocentes

Friday, February 4th, 2011

grzybki

Z serdecznymi pozdrowieniami dla Pierwszych Polskich Grzybiarzy na Uchodźctwie i życzeniami najlepszego w Roku Królika. A jak królika, to wiadomo…

sakwę, gdziem mądrość chował, przedarła psotnica…

Sunday, January 30th, 2011

Szykuje się ciężki miesiąc, bo tu nagle 3 fuchy informatyczne na raz będę robił, poza tym praca na pół etatu, więc łatwo nie będzie. Ale jak zwykle są perspektywy… może do Brazylii wyskoczę w kwietniu… road trip przez boliwijską dżunglę w brazylijskie upały… może…

A tak w ogóle, to zapraszam do akcji “Wakacje z Ambasadorem”, jeżeli ktoś chciałby nająć mnie na przewodnika, to chętnie się najmę i poprowadzę małe grupy w Amerykę Południową taką jaką znam. Długość, program i cel wycieczki w pełni do ustalenia w zależności od potrzeb i zamiłowań. Boliwia urywa dupę, kraje ościenne, też są fajne, więc jeżeli ktoś ma ochotę ruszyć na tzw. wyprawę to zapraszam. Zainteresowanych proszę o kontakt na maila. Pomyślcie o tym, jest jeszcze trochę czasu do wakacji, niech ta myśl zakiełkuje w waszych głowach.

A poza tym odbył się kolejny seans “Sezonu na Lwy” w Ambasadzie Polski w La Paz. Wszystkie 3 miejsca na sali były zajęte przez lokalną i przejezdną polonię. A po seansie odbył się tradycyjny poczęstunek.

Może pokażą nas na imprezie towarzyszącej Kolosom w Gdyni. Może…

mam pokój z widokiem, do którego nie przywykłem

Friday, January 21st, 2011

las vegas parano

las vegas parano

las vegas parano

las vegas parano

las vegas parano

las vegas parano

las vegas parano

Nasza mała przygoda na pustyni Uyuni w listopadzie 2010.

Po tym doświadczeniu Naleśnik postanowił zostać surferem w Peru.

Jacek zaś wybrał długą do domu. Tak długą, że aż po raz pierwszy nawiązałem korespondencję z Ambasadą Polski w Buenos Aires. Tytuł maila brzmiał “Zaginiony Polak”.

Jaka z tego lekcja? Nie ufaj chłopakom z forum. Jakiego forum? Spytaj Naleśnika lub Jacka, jeśli kiedyś ich spotkasz.

jest jednak coś co mnie trzyma tu tym bardziej, polskie filmy biało-czarne

Tuesday, January 11th, 2011

Laptop mi padł. Padł jak ten pies. Dobre miał życie. Zanim umarł, to zwiedził 3 kontynenty. Niejedno widział. Niejedno wyświetlił. W 3 lata przeżył więcej niż większość komputerów kiedykolwiek przeżyje. Ale padł i wyzionął ducha. A mnie na nowy nie stać. Chyba nie pozostaje mi nic innego jak przygotować album w bardzo nieprzystępnej cenie i poprosić Was, drodzy czytelnicy, żebyście go kupowali…

PS. Pracowy komputer, który sobie pożyczam, nie wyświetla mi połowy kolorów. A ja nie widzę tej drugiej. Czerń i biel zatem?

¡hola casa!

Thursday, January 6th, 2011

Szukam odpowiedzi na pytania:

Czy ma sens muzyka w pustym pokoju?
Czy rośliny rosną lepiej, gdy się z nimi rozmawia?
Czy ma sens nadawanie imion kuchence, pralce i lodówce?
Czy jak przychodzi się do domu po ciężkim dniu, to czy lepiej będzie w progu przywitać się z mieszkaniem?

llegar al tope de la tierra abrazarme con las nubes sumergirme bajo el agua y ver como las burbujas suben

Thursday, January 6th, 2011

Łyk szampana, a poza tym w Sylwestra trzeba:
– wygrzebać z szafy plecaki i walizki, i przejść się z nimi po schodach, a przynajmniej wskoczyć na krzesło,
– i liczyć kasiorę.

Ma to zapewnić w nowym roku podróże i dobrobyt. Przyda się jeszcze zdrowie i uśmiech do kamery poproszę.

W 2011 wszystkim życzę kilku pojechanych akcji po bandzie.

Cambio y fuera.

a ja się pod nimi podpiszę, bo będą one moje

Thursday, December 23rd, 2010

Ciężkie czasy nadeszły dla Ambasadora. Dlatego dorabia sobie trochę na boku robiąc pstryk, pstryk, a czasem trzymając blendę tylko.

Na zdjęciach Paula i Tim, którzy powiedzą sobie “aj du” w lipcu. Czy też “si”, zależnie który wariant wybiorą.

Przy okazji, jako że bida jest generalnie, to jeżeli ktoś chciałby dać mi jakieś zdalne zlecenia informatyczne, to też z chęcią przyjmę.

i’ll be the one to protect you from a will to survive and a voice of reason

Monday, December 20th, 2010


[Potosí, lipiec 2009]

Pomagam Pasikonikowi tłumaczyć fragmenty materiału do filmu z Boliwii. Dziś tłumaczyłem rozmowy z górnikami z Potosí. Mocny i dobry materiał. Trochę smutny.

Miłego tygodnia w pracy.

you’re already late so take your time soon it will be too late so just… relax

Saturday, December 18th, 2010

Dwa dni z rzędu fotografowałem koncert akustyczny Atajo. Nogi mnie bolą.

a veces soy niño y es lindo pero es un rato no más

Friday, December 17th, 2010

atajo carajo

atajo carajo

Ja wiedziałem, że tak będzie. Boliwijski szołbiznes mnie wciągnął. Koncerty, afterparty w garderobie i picie chichy z karnistra. Atajo carajo!

SEZON NA LWY – premiera wkrótce!

Wednesday, December 15th, 2010

Sezon na lwy - film, plakat

W imieniu Pasikonika, a także swoim i Filipa, zapraszam na premierę filmu Sezon na lwy, która odbędzie się w Jarocinie już 28 grudnia 2010.

Filmu jeszcze nie widziałem i pewnie przed premierą nie zobaczę, ale już się go boję, bo zrobiliśmy z chłopakami kilka niezłych numerów… Ale mam nadzieję, że po premierze film znajdzie się w undergroundowej dystrybucji na kasetach wideo, przegrywanych płytach CD i zawszonych serwerach FTP.

Czekam z niecierpliwością.

i są pytania, i są wciąż rozmowy, ważne, choć tylko hotelowe

Wednesday, December 15th, 2010

hotel

boję się dokąd zaprowadzi mnie to życie. te małe rzeczy, które robię. to ciągłe łamanie reguł i płynięcie pod prąd.

bo to wbrew pozorom nie jest łatwe. niby zamykam się w tych czterech ścianach co wieczór. ale też każdego dnia muszę z nich wyjść. powiedzieć “buenos días” do portiera. ¨!Hola, joven!¨ odpowiada. i wychodzę na tę ulicę. gdzie każdy samochód jest twoim wrogiem.

bo w mojej naturze jest ostrożność. mierzenie każdego kroku. ciągła obserwacja tego co dzieje się wokół.

ale to też trzyma mnie w ramach. bo gdyby było zbyt łatwo, to mógłbym zabłądzić i się zgubić.

niektórzy obcokrajowcy wpadają tu w pułapkę zamykania się w czterech ścianach. poruszania się tylko w zamkniętych enklawach. ja jestem gdzieś pomiędzy.

ale ten świat jest jak patrzący na ciebie duży pies. jeśli pokażesz mu odrobinę słabości, to rzuci się na ciebie i odgryzie ci ręce i nogi. więc musisz iść naprzód nie dając po sobie poznać, że trochę się boisz.

to jest uzależniające, ten kop adrenaliny na każdym kroku. ale czy zdrowe?

hotel

Pojechaliśmy z Gabichą do Cochabamby. Choć miasto duże, to jednak czuć w nim powiew prowincji. Jest cieplej. Jest więcej powietrza. I dobrze tu karmią. Cochabamba była pierwszym miastem w Boliwii (na świecie?), które rozpoczęło rewolucję przeciwko McDonaldowi. I tę rewolucję miasto wygrało, ba, McDonalds całkowicie wyniósł się z Boliwii. Bo ludzie lubią tu dobrze zjeść. Zupa z orzechów. A jak zamawiasz porcję czegokolwiek, to dostajesz tyle, że możesz nakarmić 2-3 osoby. Niebezpiecznie. Ale w coś trzeba inwestować. ;)

I są rozmowy między nami. Czy się tu nie przenieść kiedyś. Bo cieplej, przyjemniej, ale też bardziej prowincjonalnie.

Bo to może o to chodzi. Mieć 3 miejsca gdzie się chodzi na lunch. Ulubioną kawiarnię. Spacer wiaduktem do multikina.

Myślimy. Kiedyś. Myślimy. Czy byłoby tu lepiej? Czy to tylko chęć przecierania nowych ścieżek. Czy to nieśmiałe marzenie o trochę cieplejszym klimacie, trochę wyższym ciśnieniu powietrza, nowych smakach, przygodach, barach, mieszkaniu jakimś większym… Myślimy. Może trzeba będzie wymyślić jeszcze kilka powodów. Ale ciii.. szaaaa..

hotel

rewolucja dla mnie to czerwone paznokcie

Tuesday, December 14th, 2010

Nie czytam Onetu, Wirtualnej, ani Gazety. Wyciszonych mam wszystkich, którzy uprawiają politykę na facebooku. Nie mam telewizora.

Wyniosłem się na informacyjną pustynię i raczej mi z tym dobrze. To co się do mnie przebija przez filtr społecznościowy, to reportaże fotograficzne i parodiujące filmiki na youtube (choć u nas w Boliwii internet jest zbyt wolny by korzystać z tego medium). Nie interesują mnie mainstreamowe informacje.

Dlatego tym bardziej popieram takie inicjatywy – alternatywy.

Kolega Maciek Okraszewski (którego indiańskie imię brzmi “ten, który mył się w wiadrze”) zniechęcony oporem kwadratowych głów rządzących tymi najbardziej opiniotwórczymi periodykami, które nie chciały go zatrudnić w charakterze korespondenta działu zagranicznego postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i za zupełną darmochę, a tylko za odrobinę rozgłosu, sławy i być może wódki zaczął prowadzić w internecie swój własny Dział Zagraniczny. Teksty są ciekawe i pisane lekkim piórem. Koledze Maćkowi życzymy powodzenia.

polskiego czytelnika to nie interesuje

A na zdjęciu kolega Okraszewski, czyli autor rzeczonego bloga bajeruje Gabichę. Być może opowiada jej historię o tym jak w Afryce w pewnej luksusowej willi mył się w wiadrze. (La Paz, luty 2010)

PS. A jeżeli podoba Ci się to o czym i jak pisze Maciek, to lajknij jego stronę na facebooku.

na imię mam Szymon. pochodzę z Gdyni.

Thursday, December 9th, 2010

foto by: Kuba Fedorowicz [mygrandtour.pl]

jestem indianinem, który zszedł z indiańskich ścieżek
który mimo, że szło mu przecież tak dobrze
stwierdził, że wysiada
i że on nie chce tak dalej

i ku wielkiemu zdziwieniu ludu wioski
odwrócił się na pięcie
i podreptał w kierunku autostrady
złapał stopa na lotnisko
i wsiadł w pierwszy lepszy samolot do ameryki południowej
bo tam mają prawdziwych indian podobno

no i szymon, indianin z wioski Gdynia
poleciał do Miasta Prawdziwych Indian – La Paz
i tam zaczął wchodzić w interakcje z tamtejszymi indianami
którzy bliżsi byli temu, co szymon uważał za prawdziwie indiańskie

m.in. tamtejsi indianie
jedli dużo kurczaków… ale szaleńczo dużo… po prostu nie ma restauracji, która nie ma kurczaka…
poza tym na żadnym ze znanych z kurortów Polandii obnośnych straganów z jedzeniem nie można spotkać było przysmaków w postaci serc krowy świeżo z ogniem piekielnym przysmażonych… a w La Paz można było… czarownice nocy od 23 do 5 rano serwują te istnie szatańskie dania…

a danie takie to taniec z duchem drzemiącym w tych krwistych sercach… zwykle jak krowa była spokojna, to danie kopa nie dawało…
ale jak się czasem trawiło serce takiego byczka bardziej butnego, to huuuu huuuuu wtedy danie kopie.
mnie jak raz taki byczek wziął na rogi, to miotał mnie przez trzy dni

indianin z Gdyni posunął się jednak dalej
wziął i sobie przygarnął dziewczynę od nich z plemienia
i normalnie z nią zamieszkał
w swoim tipisie

i chodzili nad rzekę prać przepaski na biodra
i razem łapali kaczki do pióropuszów

co więcej
indianin szymon z Gdyni
zaczął piąć się w strukturach wioski
zaczął robić coraz więcej w strukturach plemienia
nakręcił kilka plantacy
i uprawia te listki

tak o nim myśleli sąsiedzi z Gdyni

współwioskowi ziomale twierdzili, że się stoczył
że tam w ameryce w stolicy indian buty im zamiata
ale podobno jak na zamiatacza, to fajnie mieszka
więc może coś kręci na boku

ale znalazło się kilku śmiałków, którzy przylecieli go wybadać

najpierw kolega jacek
jacek już na niejednym dzikim zaczodzie był, to nie zrobiło to na nim wrażenia
co za to na nim zrobiło wrażenie, to singani, tamtejsza woda ognista
jak mu wykręciło usta…
jak mu się rzuciły szakale na żołądek
no bo przecież trzeba to było z niego wyjąć
nie przyjęło się na trzech tysiącach metrów
i tak się indianin szymon wybronił

kolega michał przyleciał na cwaniaka
że to on już chyba wszystko kuma
to indianin szymon wziął go na pustynie z jackiem
i go przećwiczyli
zakpili totalnie
ugotowali czokobombę…
i po trzech godzinach przywiązali go do konia pedała
który przez trzy następne dni chodził po łące i wąchał kwiatki
na 4200*
ale to nie zraziło indianina michała z Gdyni
do wyruszenia na południe, przez góry nad ocean
gdzie podobno na falach ludzie jeżdżą

i tak błąka się teraz indianin michał
nie ma od niego kontaktu
podobno szuka jakiejś swojej indianki
albo nawet dziewuchy z miasta
bo przecież kolega michał taki cywilizowany

***

Wciąż jednak towarzyszyło mu poczucie niespełnienia i wciąż chciał odkrywać kolejnych indian. Mimo, że miał już sędziwe 29 lat. I za pół roku trzydziestkę na karku.

***

ale przyszła starość na indianina szymona
wspiął się więc na najwyższą ośnieżoną górę w zasięgu wzroku
a przypominam, że mówimy w tej chwili o 6000+ tysiącach*
i indianin szymon otworzył wódeczkę i spojrzał sobie na zajebisty zachód słońca
myśląc sobie, kurde, jest zajebisty ten zachód
ale ile razy jeszcze muszę się wspiąć na tę górę
zwaną także górą zachodów słońca.


* (m n.p.m.)

[——————————————————————————-]

Zasada pisania indiańskich tekstów mówi: nazwę swojej wioski pisz zawsze z dużej litery. Tylko swojej.

To powiedziawszy przyjrzyjmy się stylowi autora. Autor nazwał co dokładnie dwie wioski swoimi (używając Wielkiej Litery). La Paz i Gdynia. Autor w ten sposób musi być bardzo mocno związany z obydwoma z tych miejsc, do tego stopnia, że obydwa być-może uważał za swoje.

ona

codziennie uciekam tam gdzie nie ma nic

Tuesday, November 30th, 2010

palos blancos

Wyjeżdżasz z La Paz, mijasz przełęcz na ponad 4000 m n.p.m., potem 7 godzin serpentynami w kurzu lub deszczu wzdłuż przepaści po najgorszych boliwijskich drogach i już jesteś w Palos Blancos (400 m n.p.m.), czyli tam gdzie rośnie kakao, papaje, mango, banany… Gabicha jechała tam “służbowo”, więc zabrałem się i ja. Tylko, że ja musiałem wrócić następnego dnia. W nocy upał straszny, człowiek poci się pod jednym prześcieradłem. Do tego pojebane koguty piejące przez całą noc. Przypomniały mi się pierwsze noce w Tajlandii 2 lata temu, gdy koguty tak samo piały a ja nie mogłem spać.

palos blancos
palos blancos

think of tomorrow we beg, steal or borrow

Friday, November 26th, 2010

incognito

Zdecydowanie dobrze zrobił mi ten miesiąc wolnego. Ciało i umysł potrzebowały wyrwać się z rutyny, odespać, przemyśleć, wyostrzyć się na tym co istotne. Dawno nie było nam razem tak dobrze, jak przez ten miesiąc.

Sprawdziłem opcje i zdecydowałem się pojechać po krawędzi. “Jeśli nie podoba ci się w samolocie, to z niego wysiądź” – mówi przysłowie. To ja wysiadłem.

Czas to mój priorytet. Nie doceni tego nikt, kto nigdy tak naprawdę całkowicie nie oderwał się od tego wszystkiego co “trzeba”. Trzeba pracować, trzeba inwestować, trzeba oglądać telewizję. A to gówno prawda. Ja chcę mieć czas, żeby robić te swoje małe rzeczy, przesuwać suwaki w photoshopie, wyskoczyć z aparatem na miasto i łapać momenty. Mieć minimum kasy na rachunki. Bez wyskoków finansowych. Bo jak masz czas, to rodzą się pomysły. A z pomysłów…

Będę pracować na pół etatu.

Nigdy nie byłem tak biedny jak teraz. Nigdy również nie byłem tak szczęśliwy.

Za niemal ostatnią kasę (tzw. “run-away money”) kupiłem sobie lampy studyjne (płyną do mnie w kontenerze z tej lepszej Ameryki) – będzie nowa zabawa, nauka, portrety, a wszystko to w naszym przytulnym mieszkanku.

Kupiłem domenę pod fotografię ślubną. Robię rozeznanie rynku. Będę łapał piękne, ulotne chwile. A poza tym jadł, pił i tańczył.

A zdjęcie z pewnego zimowego poranka, kiedy to z Kubusiem Kozakiem i tłumem równie pijanych jak my Boliwijczyków świętowaliśmy 5518-ty Powrót Słońca. A był to czerwiec, więc środek boliwijskiej zimy. A słońce tego dnia wstawało za chmurami. “To będzie zły rok” – mówili.

Nie dla nas.

I czekam aż mnie do cholery na tego Ambasadora w końcu wybiorą.

gdy nie ma Gabichy w domu, to jesteśmy niegrzeczni :)

Thursday, November 25th, 2010

[La Paz, Bolivia]

domowka

Tak wyglądają imprezy w Ambasadzie Polski w Boliwii pod nieobecność Pierwszej Damy. Uczestnicy: Radek, Marta i Jacek.

u Juni

Thursday, November 25th, 2010

[Uyuni, Bolivia]

Poza Naleśnikiem ponownie odwiedził mnie Jacek. To jego ostatnia wyprawa na pracowniczych biletach z Lufthansy. Padło na Boliwię. I jak zwykle był to bardzo dobry wybór.

Z Jackiem i Naleśnikiem pojechaliśmy do Uyuni. Dla mnie to już kolejna wyprawa do tego miejsca (w zeszłym roku spędziłem 2 tygodnie w tym zakurzonym miasteczku na pustyni). Dzień spędziliśmy bawiąc się jak dzieci na cmentarzysku pociągów kulając po szynach koła parowozu, miażdżąc monety, rzucając frisbee. A gdy zapadł zmrok, weszliśmy do wnętrza kotła jednej z lokomotyw i tam w śpiworkach spędziliśmy noc. Było zimno, ale daliśmy radę.

Naleśnikowi zrobiliśmy wcześniej z Gabichą pranie mózgu małe i przekonaliśmy go, że nie warto lecieć do Stanów, ani wracać do Europy. Więc Naleśnik został w Ameryce Południowej i obecnie podróżuje po Chile. A ja wróciłem do La Paz, by szukać lepszej przyszłości, ale o tym innym razem.

u Juni

u Juni

u Juni

u Juni

jeżeli tylko chcesz pytaj śmielej ty również jesteś tutaj pasażerem

Wednesday, November 17th, 2010

pasażerowie

Wokół mnie same indiańskie twarze, gdzieniegdzie na podłodze albo na fotelu rzucone dziecko. Tak wyglądają najlepsze lata mojego życia.
[notatka z autobusu – pojechałem PKSem na Salar Uyuni przypomnieć sobie co i po co]

wietrzenie czaszek – la fiesta de las ñatitas

Tuesday, November 9th, 2010

la fiesta de las ñatitas

W Boliwii wciąż dosyć powszechny jest zwyczaj trzymania w domu czaszek. Mają one chronić przed złodziejami, przynosić szczęście i pomyślność. Ale mówią także, że jeżeli nie będzie się ich traktować dobrze, to mogą na dom sprowadzić choroby i nieszczęścia. Dlatego czaszeczce trzeba do czasu czasu wsunąć w zęby fajeczkę, posypać liściami koki, pokropić wysokoprocentowym alkoholem. No i raz w roku, 8 listopada, należy czaszkę przewietrzyć, zabrać na spacer do kościoła i na cmentarz, pokazać innym, posypać kwiatkami, przedstawić innym czaszkom…

Kościół oczywiście takie “zabobony” stara się tępić. Jednak trudno jest wyplemić te przkazywane z pokolenia na pokolenie wierzenia. Więc w takim wypadku najbezpieczniejsza wydaje się taktyka święcenia, soczystego kropienia wodą święconą, coby wygonić z kości złe duchy. Więc co roku 8 listopada do kaplicy na cmentarzu w La Paz ludzie przychodzą tłumnie przynosząc ze sobą te swoiste święconki. Jednak tego typu wierzenia robią się trochę “niewygodne” i w tym roku, po latach , Arcybiskup La Paz oficjalnie zabronił w tym roku mszy czaszeczek. Ale jednak jak to zwykle jest ludzie wiedzą lepiej niż biskupi, więc i w tym roku były tłumy w kaplicy i celebracje. A czego kościół nie poświęci, to szaman przed kościołem chętnie i bez problemu odymi.

la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas

Chodziłem pomiędzy ludźmi, pytałem o imiona czaszeczek, robiłem zdjęcia. Pytałem o wiek, a także, czy są to członkowie rodziny. Czasem odpowiedzi padały natychmiast. 14 lat, 25 lat, kuzyn, matka, przyjaciółka. Czasem jednak odpowiedzi poprzedzone były charakterystycznym “eeeee….“. To samo “eeeee….“, które znam dobrze z marketów, gdy cholita zapytana o cenę bananów zastanawia się jako cenę rzucić gringo… Czyli po prostu “eeeee….” – wstęp do kłamstwa.

Potem poczytałem trochę w internecie i okazuje się, że czaszki te najczęściej pochodzą z rozkopanych, okradzionych grobów, kupowane są na czarnym rynku, żeby ostatecznie stanąć na domowych ołtarzykach. Zatem nie są to relikwie bliskich, lecz ukradzione i przehandlowane kości z cmentarzy.

la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas

Idzie pani z trzema czaszkami.
– Kto to? Mężowie? – pytam.
– Kuzyni. Hahaha… Trzej mężowie, fajnie by było… Hahaha…

la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas
la fiesta de las ñatitas

Co kieruje ludźmi, że posuwają się do tego, żeby kupować czaszki nieznanych sobie osób i stawiać je u siebie w domach? Szpan? Ślepe trzymanie się tradycji? A może jest coś w tych starych kościach, jakiś duch, którego obecność oni jeszcze czują? A może to tylko wytwór ich psychiki, efekt historii opowiadanych przez babkę-prababkę, wieloletnie wierzenia, które zaszczepione wciąż rosną w ich głowach? A może to tylko kolejna okazja, do urządzenia imprezy…